Rynek we Wrocławiu, gdzie o
każdej porze roku, dnia i nocy można spotkać ciekawych osobników, w piątkowe,
bardzo słoneczne popołudnie, wypełniał gwar złożony z miejskiej mieszanki
głosów (witających się znajomych i warczących na siebie nieznajomych), stukotu
obcasów i muzyki ulicznych grajków. Nieopodal wejścia do starego jak świat domu
handlowego grupa muzyków i tancerzy płci głównie męskiej, naprędce zorganizowała
występ, zachęcając przechodniów do sypnięcia groszem do wielkiego kapelusza.
Grali nieźle, na trąbkach, saksofonie, bębnach, skrzypcach i chyba czymś
jeszcze. Początkowo prezentowali głównie standardy jazzowe, ale później, gdy
dołączyli do nich B-boye, czyli breakdance’owi tancerze, nagle pojawiły się
między instrumentami dwa mikrofony, dzierżone ochoczo przez dwóch młodych MC’s,
którzy swoimi buźkami i nawijką robili niezły akompaniament mówiony,
zagrzewający tancerzy do przebierania nogami. Całość brzmiała harmonijnie i
nadawała rytm przedweekendowy.
Tuż obok tego melodyjnego hałasu,
ze sporą dozą determinacji mimo wielu nieżyczliwych spojrzeń, przechadzała się
młoda dziewczyna z różową parasolką, próbująca zachęcić przechodniów do wstąpienia
do klubu go-go. Miejsce to należy do ogólnokrajowej sieci klubów ze
streaptizem, znanej ostatnio w mediach głównie z tego, że można tam zostawić,
niekoniecznie do końca mając tego świadomość, nie tylko kilka godzin wieczoru,
ale i setek tysięcy PLN. Na oszklonych drzwiach prowadzących do tego przybytku
uciech i relaksu widniał na kartce odręczny, koślawy napis informujący o tym,
że tegoż dnia odbywa się tam impreza zamknięta. Za drzwiami stała dama ze
sceptycznym wyrazem twarzy, najwyraźniej obserwując dziewczynę z parasolką.
Dziewczyna co i rusz zagadywała
do przechodniów płci męskiej, nie dyskryminując nikogo ze względu na aparycję,
wiek ani status majątkowy wyraźnie widoczny po odzieniu nagabywanych. Nie
wahała się zaczepić ani młodziana w za dużym swetrze i trampkach, który
spojrzał na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem, ani staruszka, który odskoczył od
niej, jak oparzony, ani obcokrajowca. Każdemu próbowała wręczyć niewielką
reklamę klubu, przygotowaną jak wizytówka. Gdy jakiś przechodzień brał taki kartonik,
dziewczyna natychmiast leciała do nadzorczyni po kolejny, po czym wracała przed
wejście i zaczynała od nowa.
- Cześć, może chciałbyś wstąpić
dziś do fajnego klubu?
- Nein, danke. Ich bin mit
meine Frau – powiedział z widocznym żalem mężczyzna w drogim garniturze.
Jego żona, o dumnych,
kwadratowych rysach szczęki i fryzurze Terminatora w wersji blond,
zaszwargotała coś i facet natychmiast podążył za nią.
- Cześć, może chciałbyś wstąpić
dziś do fajnego klubu?
Staruszek rozejrzał się, jakby
poszukując źródła dźwięku, zaś towarzysząca mu starsza pani naskoczyła na
dziewczynę z parasolką.
- Jak ci nie wstyd! Tyle
grzechów! Co to za praca! Ladacznice, grzechów pełne, wstyd! Żeby tak w biały dzień,
w Polsce, wstyd!
Dziewczyna wzruszyła ramionami i
odwróciła się.
- Cześć, może chciałbyś wstąpić
dziś do fajnego klubu?
- A daj spokój, kobieto,
naciągacze pieprzeni! – Zirytował się młody facet i pociągnął kumpla za łokieć.
– Ty tam nie idź, stary, bo leżysz i kwiczysz.
- Yyy. A co to za klub? Mieliśmy
dzisiaj się napić, nie?
- Klub, jak klub, tańczą, drinkują
i osuszają ci portfel. Ja ci mówię, widziałem w telewizji, ty tam nie idź.
Wejdziesz i od razu leżysz i kwiczysz. No, chodź, mówię…
Kolega nie wydawał się do końca
przekonany, ale dał się odciągnąć kumplowi, mamrocząc coś o tym, że właściwie
nie ma nic przeciwko tańcom, drinkom i leżeniu. O kwiczeniu nie wspomniał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz