wtorek, 29 grudnia 2020

odc.222.: MAŁO TEGO



Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. Maseczki, dystans, dezynfekcja, to wszystko stało się częścią codzienności w 2020r., podobnie jak kontakty z ludźmi online zamiast twarzą w oko. Ograniczenie wychodzenia domu do załatwiania spraw naprawdę istotnych i niezbędnych przypomina trochę uczucie, które towarzyszy rodzicowi małego dziecka podczas urlopu macierzyńskiego, gdy każde wyjście do pobliskiego sklepu jest najbardziej interesującym wydarzeniem dnia lub tygodnia. Można wtedy spotkać innych dorosłych ludzi, którzy nie są mężem lub partnerem albo teściową, dzwoniącą codziennie, by dopytać czy aby na pewno dzidzia ma czapeczkę. Podczas banalnego pozornie spaceru do warzywniaka jest szansa na wymianę kilku zdań z kimś kompletnie obcym, co czyni go tym bardziej atrakcyjnym, ponieważ nieznane jest ekscytujące, zasłyszane zdania nie są tymi samymi tekstami, które współdomownicy wypowiadają codziennie na tematy ważkie, jak te o konieczności zapłacenia rachunku za prąd, zawieszającym się Netfliksie czy rozważaniami, który kot narzygał za którą szafką i dlaczego nikomu nie chce się tego posprzątać. BO NIE, i nie trzeba powtarzać, a już na pewno nie krzyczeć, przecież dziecko śpi!

Jedne więzi się zacieśniły śródpandemicznie, inne zniknęły, jakby tych osób nigdy się nie znało, nie spędzało z nimi godzin, dni i tygodni. Swoista weryfikacja tego co ważne, w okolicznościach niekiedy tragicznych, gdy mnóstwo ludzi straciło pracę, zdrowie, nadzieję, to pewnego rodzaju powrót do korzeni w głowie i sercu. W dresie, na kanapie, można odkryć, że ma się dzieci i/lub współmałżonka, że domownicy są ciekawymi ludźmi, o których dobre samopoczucie naprawdę warto zadbać. Kto wie, może tego rodzaju opamiętanie jest potrzebne naszemu gatunkowi i planecie? Ale za jaką cenę?…

Naród rzucił się wiosną kupować działki w miastach, spacerować latem z błyskawicą i potężnie wkurwionymi kobietami, a także jesienią sporty uprawiać i miłość przez cały rok. Sąsiadów poznajemy po brwiach wystających znad maseczki, zdawkowe mruknięcia „bry” często zastąpiła wymiana zdań na temat jakikolwiek, choć i tak zawsze wraca się do tego, co każdy sądzi o koronawirusie, szczepieniach, poczynaniach rządu, protestach kobiet i tym, co można, a czego nie, podczas gdy rządzący plączą się w zeznaniach, rozporządzeniach i najwyraźniej podejmują decyzje dotyczące obostrzeń na podstawie wyników losowego rzutu kostką do celu.

Na pewno można i warto pomagać tym, którzy od marca stracili możliwość normalnego egzystowania. Branża turystyczna leży i kwiczy, podobnie jak wiele innych i tutaj trudno pomóc w konkretny sposób. Inaczej ma się sytuacja gastronomii, której co prawda nie da się uratować w całości, ale na pewno każdy kolejny posiłek zamówiony na wynos z którejś z okolicznych restauracji, baru, pizzerii itp. jest na wagę złota – dosłownie. Lokalne grupy pomocowe na portalach społecznościowych kipią od wymiany informacji o tym, gdzie warto zamówić posiłek na święta, Sylwestra lub zwykły leniwy obiad. Niekoniecznie codziennie i nie za miliony monet, ale są jeszcze w centrum Wrocławia miejsca, gdzie gotuje się smacznie, prosto, niewyszukanie, a także z duszą oraz rozsądnym podejściem do ilości przypraw.

Dzień przed Wigilią w szkolnej stołówce, która oprócz serwowania posiłków pracownikom i uczniom w roku szkolnym oferuje obiady w cenach, które zachęcają nawet skromnych emerytów z osiedla, można było odebrać potrawy ze świątecznego menu. Na drzwiach było napisane, że wewnątrz należy zachować dystans, mieć maseczkę zakrywającą usta i nos, a także prośbę, by zdezynfekować dłonie.

W środku, wtem, kolejka, złożona z dwóch seniorów oraz kobiety w ciąży.

- Mnie tu boli, o tu – tłumaczył jeden z panów, unosząc idealnie wyprasowaną nogawkę spodni, by pokazać kobiecie w ciąży żylastą chudą łydkę – i dlatego muszę siedzieć, a panienka się tam oprze, tak.

Kobieta w ciąży nawet nie zdążyła się odezwać, bo stojący przy okienku weteran w szarym płaszczu i zdeptanych mokasynach gromko wyraził niezadowolenie. Jednorazowa pobrudzona maseczka swobodnie zwisała mu z kieszeni.

- Ja tu zrobię porządek! Mało tego, ja tu… - nie dokończył, bo się rozkaszlał, po czym wytarł usta maseczką i oparł się ciężko o ladę. Kobieta w okienku mruknęła coś zza maseczki w pączki, po czym odetchnęła i odezwała się z podejrzanym spokojem w głosie.

- Tłumaczę panu, że dzisiaj można tylko odbierać świąteczne menu, śledzia tylko mam ekstra. Dwie porcje, z jabłkiem i w śmietanie.

- Ale ja tu po obiad…

- Obiady będą dopiero w poniedziałek w przyszłym tygodniu.

- Jak to – właściciel bolącej żylastej łydki włączył się do rozmowy – a jutro?

- Jutro Wigilia, nieczynne – westchnęła zmęczona kobieta z makijażem, którego rozmazanie dawało efekt jakby miała barwy wojenne. – Pan bierze śledzia czy nie, bo tu ludzie czekają, kto następny?

Wyprasowany senior poderwał się z krzesła i bezceremonialnie podskoczył do okienka, jakby ból magicznie mu minął. Kobieta w ciąży nawet się nie odezwała, spokojnie oparła się o parapet i w milczeniu słuchała barwnej wymiany zdań.

- A co mi po samym śledziu, pani, mało tego, ja tu codziennie przychodzę i jeszcze nie było, żeby nie było!

Starszy pan w płaszczu zakaszlał i odszedł od okienka, ale nie kwapił się do wyjścia. Z rezygnacją owinął się płaszczem i usiadł na krześle przy stoliku, na którym leżała kartka z napisem „Nie siadać”.

- A to ja bym tego śledzia i moje zamówienie, barszczyk i karp, pierogi, uszka, bo wie pani, ja jutro jadę do córki, będą sami najbliżsi, jakieś 15 osób…

Kobieta zza lady poszła na zaplecze spakować zamówienie, a siedzący emeryt głośno odkrztusił i westchnął.

- A ja jutro sam, jak ten palec z butem…

- Oj, Edziu – panowie najwyraźniej się znali – a synowie nie przyjadą?

- A przyjadą, ale pojutrze, z rodzinami przyjadą, niecała dziesiątka nas będzie, już nakładłem gotówki do kopert i gdyby żona żyła, to już dziś gotowałaby ucztę, a tak, to mnie wystarczy tu obiad kupić, bo z tego baru codziennie…

- No ale Edziu, dziś nie ma nic, to ty może lepiej idź do sklepu? O, pani już jest, kochana pani, to ja tu płacę…

Pan z kantem na spodniach grzecznie wziął torbę z potrawami, przyjemnie pachnącą kapustą z grzybami, podczas gdy Edziu nabrał sił  i wdał się w spór z kobietą wydającą zamówienia, bo nie chciał przyjąć do wiadomości, że dziś nie ma nic poza daniami uprzednio zamówionymi, a jutro bar nieczynny.

- No kto to widział, ja tyle wolnego do samej emerytury nie miałem! W dupach się poprzewracało! – znowu się rozkaszlał, charknął, aż kolega się odsunął i kobieta w ciąży też nagle znalazła się przy drzwiach na drugim końcu sali.

- Pan się uspokoi, jeszcze trochę uszek zostało ekstra, to panu sprzedam – kobieta zza lady nie w takich bojach brała udział i wiedziała, jak spacyfikować pacjenta, ale niestety dodała tekst, który na niektórych od marca działa gorzej płachta na byka albo błyskawica na niektórych – tylko tę maseczkę pan założy, bo nie można tu kaszleć.

Edziu na chwilę ucichł, zmęczony kaszlem, ale szybko doszedł do siebie, wyrwał z kieszeni maseczkę, potrząsnął nią demonstracyjnie i ryknął:

- I co to w ogóle za czasy, że każą twarz zasłaniać, jak złodziejowi? Przecież ksiądz wczoraj mówił, że pandemia tylko rozum odbiera, jak kto nie wierzy!! - znowu opadł na krzesło.

Tego było już za dużo dla kobiety w okienku.

- Panie, jak pan chce tu jeszcze obiady kupować, to albo założy maseczkę, albo pójdzie gdzieś, bo tu kobieta z brzuchem i mało tego, żaden jej miejsca nie ustąpi, a jutro Wigilia i nastrój psuje, jak kaszle!!

Zapadła cisza, na chwilę wszyscy zamarli, po czym wyprasowany pan wziął Edzia pod ramię, mruknął coś, że on też musi do sklepu i wyszli.

Kobieta w ciąży spokojnie podeszła do lady i wymieniła zmęczone świąteczne spojrzenie z właścicielką makijażu wojennego, wyraźnie widocznego znad maseczki w pączki.

- Na kiedy pani ma?

- Na połowę marca 2021.

- Ale ja pytam na którą godzinę pani ma zamówienie.

- Och, na 13, tylko jestem wcześniej, bo potem…

- Nie szkodzi, już szykuję. A jak termin porodu w 2021r, to będzie dobrze…

piątek, 18 września 2020

odc.221.: JAKIEŚ CHORE


















- Babcia! Babciaaa! Babcia, masz źle słuchawkę! Od-ło-żo-ną masz! Źle!

Na parterze mieszka starsza pani, z tych, co to mogą już absolutnie wszystko i nie muszą już nic. Pani ma ogromne serce i zaskakującą u osób tej daty wielką życzliwość wobec świata, w związku z tym dwukrotnie dała się okraść oszustkom. Dwie baby kiedyś wparowały jej do mieszkania, staruszka wpuściła je pod byle pretekstem, spragniona pogawędki. Okradły ją w biały dzień - jedna niby mierzyła okna, bo twierdziła, że jest zainteresowana kupnem podobnego lokalu, a druga myszkowała po szafach. Wyniosły 5 tysięcy. Za drugim razem chyba było podobnie, w każdym razie od tego czasu krewni zaczęli jeszcze częściej odwiedzać staruszkę, ale w czasie pandemii kontakty ograniczają się do krótkich rozmów przez balkon. O zakupach, rodzinie, sytuacji.

- Babcia - młoda kobieta, która przyjeżdża co kilka dni, czasem z córeczką, która radośnie macha do prababci lub drzemie w aucie, była już porządnie zmartwiona - babcia, ja muszę mieć klucze!

Babcia najwyraźniej pokazała się na balkonie, ale jej słowa było słabo słychać.

- Jak dobrze, babciu, jak się czujesz? Masz źle odłożoną słuchawkę telefonu. No, teraz słychać sygnał, jest dobrze. Babciu, musimy dorobić klucze. Twoje klucze, tak. Bardzo proszę, nie może być tak, że słuchawka źle leży, a my nie możemy... To jest jakieś chore, babciu. No nie, babciu, rzuć mi klucze, proszę. Skoczę tu, do Kauflandu, zrobią na poczekaniu, to nie trzeba długo czekać... Zaraz wracam!

Po kwadransie faktycznie wróciła.

- Babciaaa! Babcia! O, no widzisz, zostawiłam ci klucze pod drzwiami, a, już wzięłaś, no to dobrze. Słoiczki też? Tam są gołąbki i jutro może zrobię zupy i naleśniki, to przywiozę? Pogotuję, przywiozę, teraz jeszcze mam możliwość, ale za rok... Niech babcia nawet tak nie mówi! Babcia zje dobrej zupy, od razu humor babci wróci... No, ja mówiłam, żeby babcia nie słuchała radia i telewizję przełączyła... To jest jakieś chore. A, na przyrodnicze, to dobrze, babciu. My też już teraz z małą oglądamy przyrodnicze i bajki, bo reszty nie chcemy. Ma babcia rację, to nie dla normalnych ludzi. A mała zasnęła mi w aucie, znowu będzie latać do nocy, babciu, czy ja też tak latałam? A ty mnie zawsze doganiałaś, no ma babcia zdrowie... A ma babcia co czytać? O, to ja babci nowy fajny kryminał przywiozę. Tylko czy to dla babci dobre, takie rzeczy czytać? No dobrze, dobrze, babciu, ja nic nie mówię. Przywiozę. Tylko niech babcia ładnie wszystko zje, babciu. To wszystko idzie od razu, o tu, do głowy, te ryby, kasze, babcia zobaczy. Ja tam włożyłam takie serwetki, to dla babci, sąsiadka haftowała, piękne, prawda? Dobrze, babciu, to widzimy się pojutrze, a ja jutro do babci zadzwonię, tylko niech mi babcia już nie kombinuje z tą słuchawką, myślałam, że zejdę na zawał albo coś.  Już nic nie mówię, pa, babciu!

Samochód odjechał, głos kobiety wraz z nią. Po chwili wyraźne stały się głosy osób stojących na skrzyżowaniu, obok śmietnika i skweru z ławkami, seniorami oraz lokalnymi przedstawicielami amatorów trunków o mocy paliwa rakietowego.Stałą obsadę tworzą gwiazdy główne, a także satelity, jak Darek, sąsiad z parteru, człowiek w wieku nieokreślonym, przebywający ewidentnie we własnej czasoprzestrzeni, którego konsekwencja w byciu pod wpływem jest godna co najmniej zainteresowania naukowców badających możliwości regeneracyjne wątroby. Darek czasem chwieje się pod którymś sklepem, orbituje w żywopłotach, obsiada parapety i schody, a niekiedy zwisa nonszalancko z własnego okna, z niedopałkiem dla lepszej gestykulacji i toczy pogawędkę z sąsiadem z bramy obok, który z kolei prezentuje skrajną awersję do żywych roślin. Na dowód niechęci co kilka tygodni niemiłosiernie hałasuje kosiarką.

- Sąsiaaad? - Dykcja Darka pozostawia wiele do życzenia, podobnie jak jego stosunek do higieny osobistej, niemniej jest uroczym rozmówcą. - Dźzień dobrry. A ssąsiad widzę pracuje, brawo, brawo. Widzę - bohatersko uniósł wzrok zamglony i mrugnął dla wyostrzenia obrazu - że tak sobie tu kossssimy, co?

Osobnik z kosiarką zawył sprzętem z niechęcią i zawrócił, by wykosić chaszcze pod kolejnym balkonem. Darka jednak niełatwo zniechęcić do eksperckiego monologu.

- Nnnie wiem czy tto ma sens. I tak odrośnie. Ale to zdrowo, tak na powietrzu. Po...Po...Pochodzić. Tylko te krzaki tak sssąsiad niszczy.. To jest jakieś...

Dźwięki koszenia oddaliły się nieco, zaś Darek zaniósł się paskudnym kaszlem i schował do środka.

Czasem któraś z grup osiedlowych mówców, okupantów ławki lub analityków składu kolejki do sklepu staje się bardziej słyszalna, na tle pozostałych. Dwie nastolatki, obie z mocnym makijażem, skutecznie postarzającym je z około 13 na 15 lat, w szortach do samej szyi, stały obok siebie, co dawało efekt niezamierzenie komiczny, ze względu na różnicę wzrostu około 15 cm.

- Nie mam już do niego siły.

- No, ja też.

- On ma fazy takie, jak huśtawka jakaś taka, no nie wiem, obrotowa. To jest jakieś chore. Czasem lubi wszystkich, czasem kogoś bardzo nie. I nigdy nie wiesz jak jest. Aż musiałam sprawdzić czy wie, że ja z nim nie rozmawiam.

- No, ja też.

- Ostatnio, czaisz, szłam korytarzem, no nie, a on gdzie leziesz, a ja na to whaaat bicz, to już po szkole nie można? No bo co miałam? To jest jakieś chore. No nie?

- No, ja też.

- No i nie odzywałam się do niego, nie. Nie wiem czy to zauważył.

- No, ja też.

- A słyszałaś, że tu film kręcą? Z tym aktorem, wiesz, no. To znaczy jego tu nie było, ale będzie w tym filmie. Może się wkręcimy jakoś, chodź, już mnie raz stamtąd wygonili.


czwartek, 16 stycznia 2020

odc.220.: ROBOTA GŁUPIEGO

Mobilność, pojmowana jako przemieszczanie się z punktu A do punktu B, a także w znaczeniu mentalnym, wymiany informacji, czyli szeroko pojęte komunikowanie się z… To współczesność. Przemierzanie przestrzeni, w celu lub bez, z samej chęci podróżowania, to siła napędowa naszego gatunku, sądząc po tłumach, jakie codziennie przetaczają się przez miasto.
Wzajemne podwożenie się do pracy, szkoły, na zajęcia, warsztaty z dmuchania baniek i melancholijnego spoglądania w dal i jednoczesnego stania na lewej nodze, podczas gdy pojęcia takie, jak coaching mamrotane przez zęby są wypierane z pamięci… Oj, nie ta dygresja, wybaczcie.
Rowerem mimo przewianych na wylot stawów w dłoniach i nadgarstkach, pieszo lub na hulajnodze rozwijającej prędkość międzygwiezdną. Pruć przez Wrocław samotnie samochodem, w towarzystwie telefonu, radia i fotelika z okruszkami, ewentualnie pozostałości po przekąskach i tego, co się młodemu ulało w weekend. Zatłoczonym tramwajem, w bliskości z resztą społeczeństwa, wśród uwag, spostrzeżeń, zapachów i mimowolnych fragmentów rozmów. Rozkołysanym autobusem, idealnym wyłącznie w świecie, w którym nie ma żadnych innych użytkowników dróg, ponieważ wtedy jest szansa na przemieszczanie się do przodu.
Ostatnio, zapewne nie tylko ze względu na ekologię, ale i zdrowy rozsądek, do łask mieszkańców city wraca transport kolejowy. We Wrocławiu jest 15 stacji, na których codziennie zatrzymuje się brazylion pociągów w kierunkach wszelakich. Szynobusy, zwykłe składy na krótkie trasy, wypasione z dodatkiem restauracyjnym błyskawiczne IC i międzynarodowe. Czasem naprawdę warto w samym mieście rozważyć ten środek transportu, ponieważ z centrum na Pawłowice przez miasto jedzie się ponad godzinę, a szynobusem - kwadrans.
Zażyły konduktor, z sumiastym wąsem i brzuszkiem wypracowanym przez lata konsumpcji w przelocie, przystanął w drzwiach szynobusu, z pobłażaniem zerknął na podróżnych przeciskających się do i z pojazdu i mrugnął do młodszej koleżanki.
- Mówiłem - rzucił - że podłapałem ten myk od starszych kierowników. Inaczej to głupiego robota.
Młodsza koleżanka dyskretnie ukryła ziewnięcie i wsiadła z powrotem. Szynobus ruszył.
- Mówiłem ci, jak to było? - Rzucił spod wąsa i jednocześnie zagaił do pasażerów - dokąd bilet?
- Główny, potem Ząbkowice.
- No to przesiadka będzie… Legitymacja… A to było tak, że zapłakana kobita wsiadła i jęczała. Drobniej proszę… Słuchasz?
- Tak, jęczała - ziewnęła młodsza konduktorka, dyskretnie sprawdzając ułożenie fryzury w odbiciu okiennym.
- Bo się spóźniła na wcześniej. I ja jak głupi zacząłem mówić, że na pewno jest następny albo tamten poczeka. Dwa pięćdziesiąt dla pana, prosz. I zadzwoniłem wszędzie, do dyspozytora, jednego, drugiego. A ona mówi, to stacja dalej reszta grupy wsiądzie, bo ja im napisałam, że pan się nami opiekuje. I wsiadło mi dziesięć bab, takie rozchichotane, emerytki, ale energiczne, jak ja cię proszę. Do Oławy, a drobniej pani nie ma?
- Nie.
- To pani poszuka. A stary konduktor, widzę, śmieje się ze mnie, aż mu prawie zęby wypadły. Ja pocieszałem, dzwoniłem, ustalałem, a te się na mnie wieszają, panie kochany, panie złoty, kierowniku i tak utknąłem w Jeleniej. Wróciłem dzień później, chryja , jak w czikago. Wszyscy się ze mnie nabijali, zwłaszcza stary szef, wiesz który.
- Aha - młodsza konduktorka poprawiła mankiet marynarki.
- Ja się pytam, co i tak dalej, a ten mówi, że głupiego robota. Że się tak staram. Jakbym był mądry, jak teraz, to bierzesz telefon - ściszył odrobinę głos, ale i tak nadawał głośniej, niż komunikaty megafonowe - i nie dzwonisz, tylko kiwasz głową.
- Aha.
- Bo raz zrobisz, to reszta też chce. Jeszcze się nauczysz.
Uspokojeni lekcją życia na kolei pasażerowie i obsługa szynobusu wysiedli na stacji Wrocław Główny, gdzie gwar gra w żonglerkę sensoryczną z atakiem ze strony zapachów i sprzecznych informacji.
- Warszawa w listopadzie jest taka smutna. I jeszcze smog opada, że masakra. Naprawdę, nie ma na co patrzeć.
Starsza kobieta w sportowej kurtce i adidasach tuptała z werwą w stronę kas. Za nią potulnie dreptał mąż z małym pieskiem na smyczy i walizką bez smyczy, za to w różowe wzorki. Co kilka kroków wzdychał.
- W ogóle to raczej takie depresyjne miasto.
- Tylko jej rozwój robi wrażenie. Nie to, co tutaj. Zdjęli jarmark i rynek od razu szerszy.
- A co na tym jarmarku…
- To samo, co zwykle. Tylko drożej, bo dla turystów, a my nie mamy jak przejść. Ja ci mówię, że oni tam się nie dorabiają. Ile to, patrzcie państwo, tygodni trzeba stać na zimnie, toż to głupiego robota - perorowała, przystając w kolejce. - Zaraz, na Psie Pole zapytam. Lucynka jeździ stąd pociągiem i bardzo sobie chwali. Mniej smogu po drodze.
Dwóch blondynów w wieku studenckim przysiadło na schodach przed woniejącym sieciówką przybytkiem pełnym frytek i innych grzesznych i zatykających arterie przyjemności.
- Ta blondynka była ładna.
- No, była. A on z nią oscypki jadł. - Blondyn w ciemnej czapce z logo jakiegoś owada wgryzł się z apetytem w wielką bułę.
- Trochę za wysoka, ale ładna.
- 1,8m w szpilkach - okruszki pofrunęły na sporą odległość.
- Debil, oscypki. Kurwa, ja to bym jej oscypka…. A co mówiłeś wcześniej?
- Nie pamiętam. Może czymś to popijemy?
- No. Czekaj, obczaimy. - Blondyn bez buły wyciągnął telefon. - Kurwa, frytki mi się rozsypały.
- Ale co?
- No gdzie jest sklep, człowieku, nie znam tego miasta. Zrobimy sklep, a potem w ubera i jedziemy do Julki.
- Przydałby się bimber.
- Pojebało cię? - Zainteresował się kolega z troską.
- Bimber to była taka fajna apka, która pokazywała, że w okolicy są ludzie chętni na flaszkę. Miała bardzo fajny odzew ta apka. Działała jakieś 1,5 miesiąca.
- Dlaczego?
- Bo wszędzie są chętni na flaszkę, więc to głupiego robota.
Nie ma co walczyć z oczywistymi faktami, więc kompani wstali powoli, pozwalając, by fragmenty pożywienia dołączyły do ogólnego wystroju wnętrz i ruszyli przed siebie, na spotkanie przygody i czegoś, czym warto zwilżyć krtań.

piątek, 1 marca 2019

odc.219.: KAŻDY GŁUPI



Zdarzają się w życiu mieszkańca city sytuacje, w których nie ma po prostu innego wyjścia. Trzeba na chwilę zapomnieć o niehandlowym dniu i zrobić ekspresowe zakupy na szybko, najlepiej gdzieś blisko i niekoniecznie za miliony monet, bo na przykład ciocia z drugiego końca kraju lub kontynentu zmierza z niespodziewanie spodziewanie długą wizytą, bo przecież jest piękna przedwiosenna niedziela lub po prostu krewni mają po drodze, stają w drzwiach - i cieszysz się, prawda? Czyli obiad, raczej nic wymyślnego, broń cię jeżu jakieś krewetki czy inne wynalazki, bo wujek powie, że robaków nie je, a kuzyn ma uczulenie na wszystko, więc na to pewnie też. Prosty, skromny posiłek trzeba skomponować, produkty zakupić i dania przyrządzić jakoś tak po cichu, w międzyczasie. Ależ to żaden kłopot, co też ciocia.
W tej godzinie próby przydaje się miejsce, na które można liczyć. Mianowicie otwarty, czynny zawsze, od świtu do późnej nocy, sklep osiedlowy. Niekoniecznie należący do jednej z sieci zwierzęcej (swoją drogą, zarówno małpki, jak i żabki skaczą – czy chodzi o to, że do tych sklepików można na szybko wyskoczyć?), wystarczy zwyczajny spożywczo-monopolowo-warzywno… Oaza w lecie dla spragnionych mocnego piwa, a dołoży pani jeszcze małą żubrówkę, tu drobnych wystarczy, to dorzucimy paczkę tytoniu, tego z tym czerwonym, o, ten. Sklep czynny codziennie, niezależnie od świąt kalendarzowych, weekendów długich i standardowo za krótkich, gdzie dzień przed końcem świata właściciel zapewne zorganizuje wyprzedaż, bo biznes musi się kręcić, normalna rzecz. W dni teoretycznie wolne za ladą w rolach głównych występują wyłącznie członkowie najbliższej rodziny, po siostrzeńca bratowej szwagra drugiego brata wujka prababci. To taki sklep, gdzie i wuzetkę dla teścia (bo teściowa i tak wrąbie większość przywiezionego sernika, ale trudno się dziwić, bo ciasta robi wyborne), ewentualnie kawałek schabowego dla szwagra, filet dla kuzynki albo i brokuł, bo chyba razem z całą trzecią licealną przeszła na wegetarianizm. Kiedy inne sklepy są zamknięte i nie ma innego wyboru, człowiek zapomina o tym, że tu termin ważności żółtego sera jest sprawą dyskusyjną, a stosunek jakości do ceny wielu produktów może być lekko absurdalny. Jest czynne, półki ma pełne, za jednym zamachem kupi się większość tego, o czym zapomniało się w tygodniu. Kabanosy dla malucha, buła, ogóreczki, o patrzcie, są kwiaty z okazji lub na przeprosiny. Jest nawet węgiel na grilla.
- I jeszcze mi pan zapakuje tych ciastek, tych kruchych – kobieta z rozwianym kokiem upychała kolejne produkty do torby i jednocześnie wyciągała z kieszeni płaszcza drugą. Przed nią na ladzie piętrzył się stos żywności, którym można nakarmić i napoić kilkuosobową rodzinę ukrywającą się przez tydzień w piwnicy po nalocie obcych lub skarbówki.
- Jeszcze trzy – powiedział powoli, acz zaskakująco wyraźnie mężczyzna woniejący lekko zaniedbaną przedwiosenną ławką – i butelki są.
- Chwileczkę, jeszcze tu panią kasuję – mruknął właściciel sklepu, lekko łysiejący, z brzuszkiem i miłym uśmiechem. Zawsze na miejscu, zawsze czegoś dogląda, układa, udziela wskazówek sennemu personelowi.
- Wyliczone mam – spróbował jeszcze raz facet z trzema piwami, które wyślizgiwały mu się z objęć.
- A chwila, bo ja jeszcze muszę – kobieta rzuciła się galopem w stronę warzyw, po czym wróciła z triumfem na twarzy i dorodnymi pomidorami w torbie – do sałatki przecież muszę – rzuciła przepraszająco w stronę kolejki, która uformowała się za nią.
Kolejka w większości mruknęła z aprobatą, najwyraźniej pomysł na menu został przyjęty, jedynie mężczyzna trenujący żonglerkę trzema „Harnasiami” wymamrotał coś na kształt sprzeciwu, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. O mało nie upuścił przy tym jednej z butelek, ale w ostatniej chwili złapał, ma się ten refleks. Starsza pani stojąca za nim odsunęła się z oburzonym  fuknięciem, bo przy okazji na chwilę wypiął na nią tylną część ciała..
- Panie kierowniku – żonglerka nie była jego mocną stroną, więc aby ratować ruchliwy trunek, facet zdecydował, że pogawędka przyspieszy sprawę. – Tu to pan zawsze wszystko ma. Klasa ma pan sklep, wie pan.
- Coś jeszcze?
- Może jeszcze tych galaretek, 10 deko, dziękuję – kobieta rzuciła spłoszone spojrzenie na kolejkę.
- …i na śniadanie pan ma, i na obiad, i na kolację – chwalił mężczyzna ochryple – o, i na grilla pan ma, węgiel już teraz? Na koniec lutego? Nie za wcześnie? Ale no tak, tak to się nie zepsuje, pan to ma łeb…
- Wie pan co – powiedział wreszcie sprzedawca – na śniadanie, obiad i kolację, to każdy głupi ma na sklepie. A na grilla w okolicy tylko ja. Nawet w biedrze jeszcze nie mają. No, nie zepsuje się… Pani galaretki, proszę. Spokojnie, przytrzymam, tu pani sobie schowa. Jeszcze reszta. Pan tylko to piwo?
- A mnie nic więcej nie trzeba. Butelki odniosę. Potem… Każdy głupi, mówi pan. No, tylko że inni mają dzisiaj zamknięte, wolne mają.
- Od zarabiania też mają dzisiaj wolne – uciął właściciel i uśmiechnął się do staruszki. – Może jeszcze jakieś ciastka do tej kawki, hm?
- A może faktycznie – starsza pani zadumała się na chwilę. – Wie pan, bo ja dzisiaj nic nie piekłam, a syn z rodziną przyjedzie…

niedziela, 17 lutego 2019

odc.218.: NA SPOKOJNIE



Pierwsze w tym roku porządne słońce (całodniowe, przygrzewające konsekwentnie, bez brakoróbstwa i ociągania się pokątnego za chmurami) oświetliło Wrocław, od jesieni pogrążony w oparach smogu i absurdu. Mieszkańcom city automatycznie zaczęła się ładować wewnętrzna bateryjka, jedni więc natychmiast zrzucili puchowe kurtki, ciepłe czapki i kozaki, aby przywdziać cienkie płaszcze, ciemne okulary i trampki, zaś inni wzruszyli ramionami - wszak to dopiero połowa lutego, droga pani, może faktycznie nie ciapowata chlapą mroźna zima, ale jeszcze nie obezwładniająca słonecznym ciepłem wiosna.
Kto żyw, nie w pracy i w miarę na chodzie, ruszył się z domu, ku słonecznej kąpieli, starając się jednocześnie nie zaciągać szkodliwymi substancjami. Na piechotę, na rowerze lub hulajnodze, którymi ostatnio obrodziło w miejscach zaskakujących. Jak donoszą lokalne media – widuje się je upchnięte w żywopłotach, zawieszone na drzewach i ogrodzeniach, a także leżące w poprzek na chodnikach, co dostarcza uciechy przechodniom oraz trudności osobom poruszającym się np. na wózku lub niewidomym. Jak się okazuje, fantazja nie powinna wykluczać użycia wyobraźni.
Naród ruszył się więc, nie na zakupy, skoro niedziela niehandlowa, zatem gdzieś indziej, choćby i na spacer z psem, dzieckiem, współmałżonkiem, przyjacielem lub własnym cieniem, niepotrzebne lub nieistniejące skreślić. Przez Podwale albo na działkę, do parku lub przez miasto, gdzie można spotkać kogoś, kogo się długo nie widziało. Czasem wystarczy wyjść z domu i podnieść oczy znad telefonu.
Dwóch mężczyzn przed czterdziestką, a może właśnie tuż po, stało na skrzyżowaniu ulic na wrocławskim Szczepinie, między skwerem pełnym drzew a kościołem, z którego wychodzili wierni po mszy. Niższy w trampkach, fioletowych spodniach i kurtce jeansowej, z lekkim tatusiowym brzuszkiem, ziewał dyskretnie, podczas gdy jego wyższy znajomy podrygiwał nerwowo w zimowym płaszczu i śniegowcach, przestępował z nogi na nogę i często klepał się po kieszeni, z której wystawał smartfon.
- Gdzie teraz pracujesz?
- W Rynku.
- I co, z parasolką spacerujesz?
- Nie, spierdalaj. Robię szkolenia.
- Z czego?
- Ze sprzedaży szamponów. Na nic więcej nie mam czasu, bo wiesz, syn mi się urodził.
- O, kurwa, to nieźle. Gratulacje, stary! Kiedy?
- Cztery lata temu. Teraz to już na spokojnie, wiesz, mam ogarnięte – dyskretne ziewnięcie - ale na początku to było kurwa kozacko.
- Dałeś radę, stary.
- No. Głównie to w pracy byłem, więc żona ogarniała i jakoś daliśmy radę. A teraz młody ma teksty, że normalnie kopara, nie. Wczoraj szedłem po niego do przedszkola i już się przebieramy w szatni, nie, a obok dziewczynka płacze, że cos tam, zgubił się misiu czy inny chuj, a mój Mati mówi „z tymi babami to tak już zawsze”, hehhe.
- No, to rzeczywiście. Ty tak zawsze mówiłeś. I jeszcze, że same kłopoty.
- No, moja krew – dyskretne ziewnięcie. - Wszystkiego go nauczę. A ty jak? Dalej jesteś z tą, jak jej, Iwoną?
- Tak, ale mieszkam sam. Teraz przynajmniej znowu wiem, gdzie co jest. I jest spoko, nie. Nareszcie nikt mi niczego nie wyżera z lodówki. Otwieram drzwi, jak wracam, nikt nie drze mordy i na spokojnie. Co najwyżej kot się zesra na środku pokoju, ale odkąd Iwona się wyprowadziła, to jest już spokojniejszy. I jest spoko, nie. Chciała mieć dziecko, ale byłaby matką terrorystką, bo nawet kot z nią nie mógł wytrzymać. Jak ona dzwoni, to on od razu miaucze i potem rzyga. Więc teraz wolimy tak wiesz, na spokojnie. I jest spoko, nie.
- U nas codziennie jest coś innego, mówię ci, zajebiście, stary. O, ławka – dyskretne ziewnięcie. - To chodź na chwilę usiąść, plecy mi wysiadają. Kurwa, usiądę na trzy minuty i potem mam problem, żeby wstać.
- Wyglądasz, jakbyś już nie mógł…
- To od noszenia młodego, no i krzywo sypiam. Tydzień temu Mati wsadził sobie fasolkę do nosa. Nastraszyłem go, że mu wyrośnie do mózgu, to wydmuchał. I ciągle coś, wiesz. Nakarmić, bawić, rozbierać, ubierać.
- Nauczy się, spoko. Prędzej nauczysz dziecko niż kota.
- No, jasne. O, idą już moi. Może cię poznam, to moja…
- Następnym razem, stary, muszę lecieć, mam ten, no, yyy, spotkanie mam, na razie!
- Spoko…
Wyższy zwiał za skwer i wsiadł do auta, niższy spokojnie wziął syna za rękę i poszli z małżonką w stronę parkingu.
Nieco dalej, na przystanku autobusowym przy kortach tenisowych stały dwie młode, dwudziestokilkuletnie dziewczyny. Ładne, fajnie ubrane, długowłose. Jedna trochę spokojniejsza, przygaszona, ale nie smutna, tylko filozoficznie zawieszona spojrzeniem w czasoprzestrzeni. Druga energiczna i pogodna.
- Jesteś z kimś teraz?
- Właściwie to nie wiem.
- Jak możesz tego nie wiedzieć? Albo jesteś, albo nie. No nie?
- Powiedzmy, że od dwóch lat jem śniadanie…
- Wcześniej nie jadłaś?
- Ej, no jadłam, ale sama.
- Nosz kurwa, weź powiedz normalnie, jak człowiek, na spokojnie.
- Dwa lata temu się przeprowadziłam, bliżej uczelni i do pracy też mam blisko. Te ziomki, z którymi mieszkam, pracują na później, więc rano sama wstaję, idę do kuchni. Cicho włączam radio, robię kawę, jakieś płatki i siadam.
- I co? Z radiem jesz?
- Nie… No słuchaj, naprzeciwko stołu mam okno, widziałaś, jak byłaś u mnie?
- No masz, i co?
- A za oknem jest zaraz druga kamienica i tam też akurat jest okno, na tej samej wysokości. I od dwóch lat codziennie rano widzę, jak taki młody facet wchodzi, robi sobie śniadanie…
- Fajny?
- Nie wiem. Robi fajne śniadania, mnie się tak nie chce wymyślnie. Zazwyczaj jem coś na szybko, robię prawie z zamkniętymi oczami, czasem jakaś owsianka... A on tak na spokojnie, ładne wypasione kanapki, jajecznica albo omlet, siada z kawą…
- No i co? Rozmawiacie?
- Nie, za daleko i głupio jakoś krzyczeć przez okno, jeszcze ktoś usłyszy i coś sobie pomyśli… Kilka razy podchodził do okna i myślałam, że coś powie albo pomacha… Ja też się nad tym zastanawiałam. I nic, ale patrzymy sobie. Najpierw udawaliśmy, że nas nie ma, ale po jakimś czasie okazało się, że jesteśmy codziennie, oprócz weekendów, bo wtedy u mnie ziomki, a u niego dzieci, jakaś żona. Za to w tygodniu ja siedzę, on siedzi i tak sobie jemy razem. Codziennie rano.
- No to nieźle, jak z jakiegoś starego filmu. I co, tak tylko patrzycie?
- Właściwie to tak, ale… W tym jest coś więcej. Czuje, że nikt nie zna mnie tak dobrze, jak on. I to od dwóch lat, czujesz?
- Aha. Ale mówiłaś, że ma żonę, dzieci?
- No ej, luz, ja nic więcej nie chcę. To najlepszy mój związek, wiesz…
- No ja myślę, przecież nie zamieniliście ani słowa!
Obie zaczęły się śmiać, perliście i szczerze, a na koniec z lekko zachrypniętą, odrobinę histeryczną nutą.
- Związek idealny, ty to jak coś powiesz – energiczna otarła roześmianą łzę.
- Widzi mnie rano, w pidżamie, rozczochraną, bez makijażu, zaspaną. I uśmiecha się, tak normalnie. Ja jego też przecież widuję w pidżamie, czasem w koszulce i spodenkach. I nie zawsze jest tak samo. Ostatnio miałam gazetę. Jak to zobaczył, to poszedł gdzieś na chwilę i też wrócił z gazetą, aż się zaczęliśmy oboje śmiać, bo miał tę samą.
- A jak spotkasz go na ulicy albo w sklepie?
- No właśnie nigdy się nie spotkaliśmy. Nie zależy mi zresztą. Jest dobrze tak, jak jest, kiedy się nie znamy, nie mam go na fejsie, nie wiem co robi, tylko jemy razem śniadania…
- To i tak spędzacie razem więcej czasu niż ja z moim. Ostatnio ciągle się mijamy…
Podjechał rozkołysany przegubowiec, do którego obie wsiadły. Bez pośpiechu, rozgrzane słońcem.

czwartek, 1 listopada 2018

odc.216.: ŚWIĘTY SPOKÓJ


 
- A kto się tutaj tak rozkłada? Tutaj nie wolno się rozkładać! – Wrzask kobiety w puchowej kamizelce było słychać przy głównym wejściu na wrocławski Cmentarz Grabiszyński i nie tylko, mimo sporego hałasu i ogromnego tłumu, gdyż wiele głów w oddali obróciło się ze zdziwieniem. Jakże to, wszak na cmentarzu rozkład jest, jakby nie patrzeć, dość powszechny…?
Adresat tych pretensji nawet okiem nie mrugnął, spokojnie rozkładając stoisko ze zniczami, między stołem z awanturującą się sprzedawczynią kwiatów, a ludźmi handlującymi obok słodyczami zza wschodniej granicy, ciastkami, chałwą i innymi smakołykami, które wzbudzały ogromny entuzjazm u dzieci.
- Nie słyszy, jak mówię?? – Kobieta w puchówce zawyła jak syrena, ryzykując, że wkurzy nie tylko żywych.
- No ale o co te krzyki? Umarłego by obudziła, kurwa… – Mruknął facet ze zniczami. – Było miejsce, to towar rozstawiam. Dajże mnie kobito święty spokój… Sama się rozłożyła, a innym broni.
- O, święty się znalazł, ale tu nie wolno, auta jak przejadą, no jak?
- Bokiem.
- Gdzie bokiem, gdzie bokiem, cwaniak się znalazł, tu wyraźnie pisze, że nie wolno!
- Zapłaciłem za miejsce i się rozkładam, a jak się nie podoba, to…
Dalszej dyskusji i ewentualnym rękoczynom zapobiegł policjant, który zainteresował się źródłem hałasów i podszedł, by załagodzić sytuację.
Stoisk przed cmentarzem było mnóstwo, jak każdego roku przed Świętem Zmarłych. Kwiaty prawdziwe i sztuczne, stroiki z iglaków, znicze każdego koloru i kształtu, przekąski, napoje, wszystko to, czego naród zapomniał kupić w supermarkecie, dyskoncie lub na poczcie (tak, na poczcie też można nabyć znicze).
Jesienne barwy liści, których nie oberwały ostatnie wichury, dodatkowo przepięknie oświetlone przez wiosennie przygrzewające słońce, mogłyby zmylić nawet doświadczonego meteorologa, a co dopiero zwykłego obywatela, który wiedzę o pogodzie czerpie z telewizji lub stosownej apki. Ciepłe, zimowe kurtki i płaszcze występowały więc zgodnie w towarzystwie lekkich jeansowych kurtek, zaś kuse spódniczki i gołe kostki wystające spod spodni typu rurki oraz trampki żwawo kontrastowały z kozakami, ocieplanymi traperkami i czapkami. Jednych trochę przewiało, inni spocili się obficie w szalach i rękawiczkach, jakby pogoda postanowiła każdemu spłatać figiel. Brak dostosowania ubioru do pogody, co obecnie wymaga umiejętności wróżki i cyrkowych akrobacji w szafie, nie wpływa uspokajająco na atmosferę zadumy i refleksji.
- A czemu Gośka się tak na ciebie złości?
- A bo ja wiem. Teściowa to nigdy mnie nie lubiła.
- No ale o coś musi jej chodzić. Dzwoniła?
- Nie, ale ona nigdy nie dzwoniła i ja też nie.
- To co za różnica?
- Taka, że teraz wiem na pewno, że już nie zadzwoni.
- No to masz już święty spokój przynajmniej…
Dwie panie w ciepłych płaszczach z widocznym wysiłkiem taszczyły wielkie torby z donicami i zniczami, zatrzymując się co chwilę na odpoczynek. Przystanęły obok stoiska ze stroikami, którego chudy jak tyczka właściciel splunął kiepem za siebie i podskoczył do nich.
- Ile pani chce?
- Ja? Nic, ja już mam wszystko.
- Dam dobrą cenę. Zielone mam, srebrne, wszystkie mam. Ładne, długo postoi.
- Ale ja naprawdę nie potrzebuję – broniła się kobieta, spływając potem pod futrzanym kołnierzem płaszcza.
- A pani?
- Ja też nie. Poza tym to wygląda na łamane w lesie, w radio mówili.
- Jakie łamane, to z tej, no, z hodowli!
- Chodź już, bo nam spokoju nie da – jedna drugą pociągnęła za rękaw i poszły.
- A, cholera – facet wyciągnął kolejnego papierosa i mruknął do sprzedawcy obok – już bym to sprzedał wszystko, zrobił jeszcze raz groby i do domu pojechał. Potem rodzina przyjedzie i weekend z głowy. A może dla szanownego pana takie gałązki? Na grobie położyć i wygląda od razu.
- A po ile to?
- Dogadamy się, a ile pan chce? Pani szanowna pomoże wybrać, co damskie oko wypatrzy…
- Piotruś, ja nie wiem czy my to chcemy. Chcemy takie?– Rozłożysta dama w bluzie z kapturem i trampkach uwiesiła się na swoim mężu, uzbrojonym w jaskrawy t-shirt i łysą głowę, świecącą jak latarnia morska. Facet lekko stęknął, czując na grzbiecie znajomy ciężar, ale zniósł to po męsku i w skupieniu oglądał gałązki stroików.
- No. Cztery takie, tylko różne i na tamtym jeszcze więcej gałązek. I jeszcze znicze.
- A to kolega obok ma, zaraz podam, małe, duże?
- Po 10 jednych i drugich.
- Piotruś – zagruchała dama zza szerokich pleców swej życiowej podpory – co ja bym bez ciebie zrobiła. Bo wie pan – zagaiła do sprzedawcy – ja bez męża, to wszystkie głowy bym pogubiła.
- Mówi pani…
- Jeszcze tamtych pan zapakuje, po trzy, chryzantemy pan ma?
- A zaraz przyniosę, to z drugiej strony…
- Ja bez męża to jak bez ręki… Piotrusiu, ty to jesteś, zawsze taki zdecydowany…
- Mówi pani…
- Tamto nie, bo zwiędnięte. No to ile to razem?
- Jak pan weźmie jeszcze jeden, to rabat dam.
- No to niech pan dołoży i będzie święty spokój.
- Tylko zapakuję…
- Piotrusiu, a nie za małą masz tę torbę? Może pan da drugą, bo się urwie?
- Wystarczy. Reszty nie trzeba. Marzena, zejdź ze mnie, idziemy. Później uderzymy na galerię.
- A to ja już nic nie mówię, Piotrusiu.
- I dobrze. – Poszli w stronę głównej bramy, a sprzedawca uśmiechnął się do siebie i zapalił papierosa, powoli pakując puste opakowania.
Tłum płynął we wszystkich kierunkach. Z samochodów, tramwajów i autobusów wylewały się kolejne dostawy ludzi, handel kwitł w najlepsze, znajomi trafiali na siebie po latach niewidzenia się poza Facebookiem, krewni łypali na członków rodziny zastanawiając się, kto w tym roku przyjedzie i o czym będą rozmawiać nad grobami.
Dopiero gdy zapadnie zmierzch i nadejdzie listopadowa noc, a nozdrza poczują znajomy od lat zapach dopalających się zniczy i oczy zmrużą się od łuny widocznej z daleka, dopiero wtedy pojawi się myśl o tym, co udało się upolować na specyficzną cmentarną rewię mody. Pamięć przywoła wspomnienie o tym, co powiedział wujek szwagierce 20 lat temu lub zaledwie przed chwilą. Codzienność zniknie na kilka sekund, dosłownie na moment i przypomną się twarze i głosy tych, dla których tego dnia warto zapalić świeczkę i pomyśleć.

sobota, 11 sierpnia 2018

odc. 215.: Z LEPSZEJ STRONY



Nawet przelotne deszcze, które od dwóch dni pojawiały się w city tu i tam, zgodnie ze swą nazwą przelatując w niemalże seksualnym sensie spalone słońcem ulice, chodniki i czoła przechodniów, nie odstraszyły miłośników kina od wybrania się w piątkowy wieczór do Centrum Historii Zajezdnia na plenerowy seans. Po wielu dniach bez ani jednej kropli wody z nieba, wtem, nagle pojawiło się wytchnienie, odrobina tlenu i w tej sytuacji prawdopodobnie wyłącznie potężna ulewa okraszona gradobiciem mogłaby skłonić publiczność do zmiany planów na wieczór. Ulewy jednak nie było, za to na chwilę pojawiła się tęcza.
Większość leżaków rozstawionych przed ekranem na placu przy CHZ była już zajęta, choć do rozpoczęcia seansu została jeszcze godzina. Na ekranie było wyraźnie napisane, że o 21.30 zostanie wyświetlony film pt. „Mustang”, co jednak nie przeszkodziło kilku osobom w gorączkowym dopytywaniu się o tytuł obrazu i godzinę seansu, jako że zaniedbana przez całe dekady sztuka czytania ze zrozumieniem zanika równie łatwo, jak narzędzia demokratycznego ustroju, cztery klarowne pory roku oraz smukła talia w okolicach czterdziestki.
- Będzie padać? – Rzuciła w przestrzeń starsza kobieta z termosem, przykrywając stopy kocykiem, o których rozłożenie na leżakach zadbali troskliwi organizatorzy kina, za co chwała im i wdzięczność.
- Tylko kropi – odpowiedziały wesoło dwie dziewczyny spod parasola. Jedna pociągnęła solidny łyk piwa z butelki i dodała, że to nic, bo i tak jest fajnie.
Starsza kobieta nic nie odpowiedziała, za to z tylnego rzędu rozległ się donośny, lekko zachrypnięty głos chłopaka odzianego w dres, koszulkę i klapki.
- Nie wiem, siedzę tu. Bo ma być jakiś film o koniach. No, zjebany jestem, to odpocznę. Ale się napracowali z tymi leżakami, krzesłami, a w Miliczu to przynajmniej można było pobiegać. Nie będę biegał, kurwa, zjebany jestem i czekam. A z nimi ni będę się już bujał, bo nie wiem za co po mordzie zebrałem, na żywca. Za to, że mu powiedziałem, że jak będzie szmaciarz takie rzeczy o babci opowiadać, to go zajebię. I on jest teraz dla mnie kurwa skończony. JAK MOŻNA O BABCI TAKIE RZECZY? No właśnie. Do babci trzeba mieć szacunek, nie. Jakaś muza napierdala tutaj i dlatego TAK KRZYCZĘ. Co ty mi na tej kamerce dajesz? Nic kurwa nie widzę, a ciebie bym chciał zobaczyć. Z jakiej drugiej strony, z tej lepszej strony, twojej lepszej strony. Z DRUGIEJ? Tam nic nie ma, ciemno i chuj. I czekam tu, czekam, bo film ma być. Film będę oglądał, kurwa. Ciebie wolałbym oglądać… Ty zostaw kurwa ten materac. No w folii zostaw, to razem wypróbujemy. Mówiłem ci, nie wyjeżdżaj z Wrocławia, bo tu jest fajnie. Kurwa, ten materac ma dla nas zostać! I po chuj go odpalasz? Tylko go kurwa powybijasz, a potem będziesz jęczeć, że się o ziemię obijasz. A KTÓRĄ MASZ  TAM GODZINĘ? Za dziesięć dziewiąta? O kurwa, to się najebałem. Idę polatać, bo na ten film to się kurwa nie doczekam…
Jak powiedział, tak zrobił, ku wyraźnej uciesze starszego pana, który siedział na leżaku tuż przed amatorem nierozpakowanych materaców. Dżentelmen w wyprasowanych spodniach i letniej kurtce. Zaczeska przygładzona stylowo, twarz ogolona, wodą kolońską obficie skropiona. Wyjął telefon, zadzwonił.
- Jestem już i czekam. Ależ nie poganiam cię, nie, tylko trzymam dla ciebie miejsce. W drugim rzędzie na leżaku. A, wolisz krzesło? Nie? Czyli leżak może być? Koce są też, mam parasol i jeszcze mam herbatę w termosie. Nie, kawy nie mam. Za późno na kawę, tak, masz rację, moja droga. Czyli herbata może być? To ja cię zawołam, jak zobaczę. Nie martw się, ja cię wszędzie poznam. Z każdej strony cię poznam. Z lepszej strony, tak oczywiście, ze znam cię z lepszej strony. A za ile będziesz? No nie poganiam cię, czekam spokojnie, nie śpiesz się.
Rozłączył się, po czym wyjął parasol, sprawdził czy się otwiera i zamyka. Odkręcił termos, nalał sobie odrobinę herbaty, spróbował. Rozłożył koc na leżaku obok, po czym zmienił zdanie i złożył koc z powrotem w kostkę. Wstał wygładził spodnie, przetarł chustką buty, przygładził włosy i przez cały czas się rozglądał. Wreszcie twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu, pomachał ręką.
- Tutaj, tu, tutaj jestem i mam miejsce dla ciebie!
- A co ty tak się afiszujesz i krzyczysz – syknęła starsza kobieta w krótkiej sukience.
- O tu, tu usiądź, ja ci ten leżak ułożę, tu ma trzy wysokości do wyboru, chcesz środkową czy wolisz niżej?
- Przyszłam oglądać film, a nie spać. Zostaw ten leżak, lepiej parasol daj, bo zaczyna padać.
- Już, już…
- Ależ się źle ubrałam.
- Ależ co ty mówisz, wyglądasz zachwycająco…
- Nogi mi zmarzną i plecy.
- Masz tu jeszcze mój koc – zaczął ją troskliwie okrywać, a ona przyjmowała te hołdy z lekko zniecierpliwioną miną oraz słabo maskowaną niechęcią.
- No, zobaczymy co za film wybrałeś.
- Spodoba ci się, jest o młodości i miłości.
- Jednego już nie mam, a drugiego…
- O, już nie pada. Zobacz, jaki piękny wieczór. Może później…
- Ciiicho, już się zaczyna. Przyszłam na film, nie do kina. I złóż ten parasol.

piątek, 29 czerwca 2018

odc. 214.: KRÓTKA PIŁKA



Podduszające afrykańskimi temperaturami skwarozy słoneczne, jakie nam funduje początek wakacji, nieco namolnie, acz uroczo przeplatane są gradobiciem oraz czyszczącą miasto, kanalizację, auta i pozornie niewinnych przechodniów ścianą wody zwaną niegdyś letnim deszczem, wraz z grzmotami, jakich nie powstydziłby się Zeus (zapewne ku uciesze małżonki Hery). Kiedyś przeplatał kwiecień, a teraz czerwiec też, a co ma sobie żałować. Jak wiadomo, nie tylko karaluchy potrafią się do wszystkiego przyzwyczaić – ludzie też. Tak też praktykują mieszkańcy wrocławskiego city, którzy rzadko ze stoickim spokojem, a częściej z objawami słabo tłumionej furii przyjmują na klatę spektakularne awarie komunikacji miejskiej, korki wywołane remontami i paraliżem głównych arterii miasta, jak również żenującą porażkę reprezentacji kraju na mistrzostwach wiadomych, do czego jednak nie warto wracać, bo nic się nie stało.
- Nie wiem dlaczego do tego wracasz. W kółko, ciągle, po chuj tak wracać? Dla mnie to zamknięty temat i nie ma co tego ciągnąć. Krótka piłka, nie to nie, nie będzie więcej żadnych kurwa telefonów! I bardzo bym chciał kurwa wiedzieć, co ty tam z nim robiłaś, jak nie miałaś na sobie prawie nic!
Tu publiczność (zgromadzona na przystanku autobusowym przy placu Strzegomskim z okazji kolejnego utknięcia tramwajów w malowniczym sznureczku) wstrzymała oddech w oczekiwaniu na ciąg dalszy oraz opis wspomnianego prawie nic.
Wykrzyczał te słowa facet łysy jak niektóre kolana, przebywający w zestawie urlopowym, czyli koszulce z napisem „Keep calm & keep calm”, zdecydowanie za krótkich, odsłaniających część ud spodenkach i japonkach. Był bardzo blady, jak ktoś, kto dopiero zaczyna przygodę ze słońcem po kilku dekadach spędzonych w krypcie. Opierał się o wiatę przystanku i bardzo głośno tłumaczył, dlaczego nie warto już do tego wracać.
- A ja to poruszam, bo zastanawiam się, jak to będzie, kiedy mnie znowu posmyrasz po głowie. Jego też smyrasz?! – Usiłował warknąć, ale zamiast tego wyrwał mu się lekko zrozpaczony skowyt. Westchnął. – Jedzie coś, może wsiądę. Nie wiem, kurwa, bo wszyscy teraz chcą…
Faktycznie, prawdę mówił i może warto mu z tej okazji coś polać, bo wyglądał na odwodnionego. Wraz z nim do autobusu nr 132 usiłowało wsiąść tak na oko pół miasta, co z racji gabarytów pojazdu oraz wyraźnego defektu tegoż (nie jest z gumy), wielu osobom po prostu się nie udało.
Poirytowany i częściowo zrezygnowany tłum ruszył więc chodnikiem w kierunku placu JP II, w podgrupach, jakie często można spotkać w mieście, typu człowiek idący, częściowo wyprostowany, czule wpatrzony w telefon.
Na przystanku została spora grupa ludzi. Stale dołączali też nowi, którzy szczęśliwie wydostali się z tramwajów nadal tkwiących w awaryjnym szeregu lub po prostu akurat skończyli pracę w pobliskim wrocławskim Mordorze.
- Teraz to kiła i mogiła, patrz, kurwa – powiedział pryszczaty chłopak z plecakiem, w koszulce z wizerunkiem zespołu, którego członkowie mogliby bez charakteryzacji zagrać w ekranizacji którejś z powieści Lovecrafta.
- No, jak auto MPK stoi na torach, to wszystko chuj strzelił. Posiedzimy tu. – Przytaknął kolega o podobnie wulkanicznej karnacji, również ubrany w t-shirt odstraszający płeć jakąkolwiek i bojówki moro, po czym przysiadł na murku za przystankiem. – To mówisz, że teraz jest inaczej?
- No. I teraz, bez tego, to jakbym odkrywał wszystko na nowo. Niby znam, ale jakby mi spadły łuski z oczu. Wszystko smakuje zupełnie inaczej.
- Lepiej?
- Kurwa, o wiele lepiej. Teraz będę musiał się jakoś przyzwyczaić, żyć od nowa jakoś, kompletnie inaczej.
- Mówiłem ci, że to krótka piłka. Tak działa nowa jakość. Jakbyś się przesiadł z Golfa do S-klasy, niby jedziesz, ale to inna jazda, kurwa. Diabeł tkwi w szczegółach…
- No.  
- Dobra, dość pierdolenia, chodź na następny przystanek. Może coś się ruszy.
- Albo coś zjemy po drodze.
- O, to bardziej.
Na przystanku nadal nie ubywało ludzi, mimo że kolejne autobusy co chwilę dzielnie pochłaniały kolejne porcje pasażerów. Zaczął mżyć lekki deszcz, co mocno zagęściło sytuację pod wiatą rozmiarów nikczemnych, jakby produkowano je w celu zmieszczenia tam tłumu chomików, nie kilku osobników gatunku ludzkiego. Część społeczeństwa zrezygnowała z prób wmanewrowania się pod dach i pozostawała na orbicie przystanku, dzielnie wystawiając twarz i inne części ciała na coraz bardziej mżące warunki atmosferyczne.
- Zawsze tak jest – wyjaśniła piękna dziewczyna w czerwonej sukience i zaciągnęła się papierosem.
- Jak yyy jest? – Towarzyszący jej facet bardzo starał się skoncentrować na słowach dziewczyny, ale kompletnie nie sprzyjały mu okoliczności, częściowo odsłonięte przez dekolt sukienki. Wysoki, przystojny brunet, fajnie ubrany, nerwowo przełykał ślinę i nie odrywał oczu od sylwetki z kształtami.
- Spieszysz się, ubierasz, lecisz, a tu awaria i krótka piłka… Nieważne. Dzisiaj to chyba pójdziemy do ciebie?
- A… Aha, no… Tak. Dobrze – ocknął się, nagle bardzo ucieszony, po czym rzucił okiem na papierosa. – Chyba, że będziesz jeszcze dzisiaj palić.
- Może później jeszcze jednego, tak na kolację. Przed deserem.
- A…. Aha. Tak. Dobrze… To co, idziemy?
- Kawałek możemy się przejść, ale nie za długo, bo jak zmoknę, to będzie mi wszystko widać.
Dziewczyna zgniotła niedopałek obcasem, podczas gdy jej towarzysz usiłował odzyskać oddech. Na szczęście udało mu się i poszli, a mżawka w parującym latem mieście była przez chwilę odrobinę bardziej naelektryzowana niż zwykle.

środa, 6 czerwca 2018

odc.213.: POZA ZASIĘGIEM



Można pomyśleć, że świat zwariował i aby dojść do tego wniosku wcale nie trzeba koniecznie  wcześniej zapoznawać się z treścią medialnych doniesień ani dogłębnie analizować opracowań naukowych dotyczących rzekomych, acz niezaprzeczalnie odczuwalnych zmian klimatycznych. Wystarczy rzucić okiem niedaleko, ot, przez okno. A tam dumnie w stylu letnim zamiast wiosennie prezentują się kwitnące lipy, które już od końca maja postanowiły dać upust chęci prezentowania miastu swych walorów, więc kwitną sobie, półtora miesiąca przed terminowym planem, który, jak sama nazwa wskazuje, przyzwoitość nakazywałaby wykonać dopiero w lipcu. Ludzki kalendarz sobie, a natura sobie, bo niezbadane są ścieżki, prawdaż.
Zatem skwaroza w pełni, co skutkuje przepięknymi kwiatami, relaksującymi piknikami, niestrawnością po obfitych grillach, ale też radością z okazji owoców, bo przecież można oszaleć ze szczęścia, gdy człowiek się wypcha truskawkami, które podobno sprzedawcy sprowadzają z drugiego końca świata i tylko podpisują, że to nasze.  Tylko patrzeć, aż pojawią się truskawki „rzemieślnicze” lub „kraftowe”, skoro są już takie piwa, lody i inne naganne rozrywki. Społeczeństwo świętuje kolejne fale upałów i długie weekendy cieszącymi oko widokami, takimi jak np. dekolty (głównie damskie, bo co do męskich, to zdania są co najmniej podzielone oraz nadal dyskusyjną jest kwestia dlaczego owłosione biusty męskie mogą się legalnie prezentować światu, podczas gdy powaby dam winny być zakryte).
Na szczęście są jeszcze na tym zwariowanym, nietrzymającym się kalendarza świecie zjawiska w miarę stałe, stabilnie występujące, takie jak na przykład beztroska i niefrasobliwe podejście do rzeczywistości, cechujące głównie osobniki młode. Młodości, podaj mi skrzydła, chciałoby się zakrzyknąć, gdy się stoi w korku…
Na przejściu dla pieszych przy skrzyżowaniu nieopodal placu JP II przystanęły dwie odrobinę pogniecione, śliczne dziewczyny, stylowo podfarbowane na siwo i różowo, z drobną ilością kolczyków tu i ówdzie oraz z plecakami, sugerującymi młodzieńczą wędrówkę podczas długiego weekendu. Zdaje się, że usiłowały strojami zamaskować dojrzewającą kobiecość, na szczęście bez powodzenia, bo obcisłe t-shirty i kuse spodenki, choć wyplamione i naddarte, jednak odsłaniały to, czego zakryć nie mogły.
- Chodzimy po tym Wrocławiu trzeci dzień…
- Czwarty. Przedwczoraj przespałaś w hostelu na kacu, to ci się pojebało.
- Czwarty. I rzadko trafiamy dwa razy w to samo miejsce. A może już tu byłyśmy? Kurwa, znowu jesteśmy poza zasięgiem, nic mi tu nie łapie i nie ogarniam gdzie jestem. A ty?
- Nie wiem. Tam coś pisze, czekaj… Jana… Pawła…
- Jakiego Pawła?
- Jana. Skąd mam wiedzieć, jak jestem poza zasięgiem w centrum miasta!
- Ale to nie może być tutaj, bo to już raz było tam.
- Chyba, że z drugiej strony, bo tam inaczej to wygląda.
- A „20” tędy jedzie”?
- Nie wiem. A może wsiądziemy w cokolwiek i zobaczymy?
- Bo twoje życiowe motto brzmi „na przypale albo wcale”…
- Jedzie coś, lecimy!
Ruszyły ostro, skokiem, co zostało nagrodzone dopędzeniem wagonu i dostaniem się do środka, przy milczącym aplauzie soczystych spojrzeń dwóch chłopaków, którzy dopiero w tej chwili się zmaterializowali i odkleili od wiaty na przystanku, aby w milczeniu zbadać oczami walory oddalających się dziewczyn. Chłopcy nawet nie mrugnęli i w ogóle zaprezentowali zero oznak życia dopóki dziewczyny były na horyzoncie, najwyraźniej dusząc w sobie chęć natychmiastowego pognania za krągłościami, które wraz z właścicielkami odjechały w siną dal lub w kierunku Pilczyc, jak sugerował napis na pojeździe.
Jeden z młodzianów głęboko westchnął, nie wiedząc, że niniejszym oddaje hołd wielkiej polskiej tradycji romantycznych uniesień, po czym wystudiowanym gestem odgarnął prawie sarmacką grzywkę i zerknął badawczo na kumpla, który odkleiwszy wzrok od dziewczyn, natychmiast zatopił się w czeluściach telefonu.
- Bądź Januszem swojego losu. – Powiało sentencją, a raczej skrótem myślowym obrazującym chwilową niemożność przekucia młodzieńczych pragnień w czyny, co na szczęście niektórym jednostkom przechodzi z wiekiem.
- Kurwa, znowu mam nieogar poza zasięgiem… Ty, Janusz, sam to wymyśliłeś? – Prychnięcie znad telefonu, lekko podszyte irytacją.
- No, jakby. – Lekkie zbicie z tropu.
- To słychać… - Męska, szorstka czułość.
- Spierdalaj. – Cięta riposta.
-…bo nawet dobre. O, już łapie, no. – Czyli jednak pakt o nieagresji i można z powrotem kontemplować kształty pobliskich osobniczek płci wręcz przeciwnej albo bezpiecznie grzebać w telefonie. Tam bezpieczniej, pszczoła nie użądli, tramwaj nie ucieknie ani dziewczyna nie spojrzy śmiało i bezczelnie, aż człowieka coś wzburzy hormonalnie od gardła po sznurówki. Wszak lato dopiero przed nami.

środa, 11 kwietnia 2018

odc.212.: NORMALNI LUDZIE



- A ja to jej nie lubię, wiesz.
- Dlaczego? Wszyscy ją lubią.
- Ona jest taka… Taka… Dziwna, kurwa, no. Wszystko robi, na wszystko ma czas. Normalni ludzie tak nie robią.
Ustaliwszy zeznania dotyczące definicji normalności i tego, kogo wobec tego można obdarzyć cieplejszym uczuciem lub ukarać niechęcią i obrobieniem tylnej części ciała, dwie kobiety w wieku dojrzale uśrednionym wysiadły z tramwaju, razem ze swoimi niezadowolonymi minami, kozakami mimo eksplodującej wiosny, płaszczami, szalami, upiętymi wysoko fryzurami i makijażami rozmazanymi w stylu popołudniowo zmęczonym, jak to bywa między pracą służbową a domowym kieratem.
Jak się okazuje, normalność w odniesieniu do wiosny w XXI wieku to rzecz względna, kwestia gustu i okoliczności. Cóż tam astronomiczne nakazy i kalendarzowe terminy, skoro wiosna i tak kieruje się własnym zdaniem i pojawia się wtedy, kiedy społeczeństwo niemalże straciło nadzieję. Ledwo minął tydzień (no, może dwa) od ostatnich porządnych przymrozków, powiewów deszczu z elementami śniegu zamarzającego bezczelnie na twarzach udręczonych przechodniów, a tu nagle tadaaam! Wtem! Wszystko kwitnie, świergoli, pachnie już nie wyziewami z pieców i rur wydechowych, zatykając oskrzela i tętniczki, ale prawdziwymi, kolorowymi kwiatami, pączkami na drzewach i tylko patrzeć, aż nosy opalą się na czerwono i wesołe piegi obsypią policzki i ramiona.
Każda pora roku ma swój charakterystyczny zapach, w którego skład wchodzą elementy przyrody wyżej wymienionej oraz niestety wonie społeczeństwa, bardziej ludzkie - ujmując rzecz bardziej dosadnie - co da się wyczuć zwłaszcza w komunikacji miejskiej, która podobno posiada klimatyzację, ale zapewne zachowuje jej eksploatację na jakieś wyjątkowe okoliczności, bo ledwo pojawiło się porządnie przygrzewające słońce, to już w większości tramwajów i autobusów MPK da się wyczuć wiele zapachów wskazujących na nikłe zużycie mydła, odwrotnie proporcjonalne do powszechnego, nader obfitego korzystania z perfum. Cóż, niestety nie zawsze i wszędzie można podjechać na rowerze…
Dwóch młodzieńców w czapkach z daszkiem, nisko skanalizowanych spodniach i koszulkach ze spranymi stylowo napisami rozsiadło się wygodnie na miejscach zwolnionych przez damy w płaszczach i rozpoczęli dość donośne omawianie swoich przewidywań na temat wyników ostatniego kolokwium z algebry. Temat ten był dla obu rozmówców nieco przygnębiający, rychło więc go porzucili, przechodząc do spraw weselszych.
- A zdarzyło ci się kiedyś zacząć imprezę w jednym mieście, a skończyć w drugim?
- Nie, aż tak grubo, to nie. Raz tylko zgubiłem buty.
- A my ostatnio z ekipą, wiesz, to jeszcze ludzie ze starej klasy byli, najpierw waliliśmy tutaj, u mnie i byli wszyscy oprócz mojego zjebanego współlokatora, ale on kurwa nie jest normalny, nie. Potem chcieliśmy coś zjeść i wyszliśmy na miasto. Jeden ziomek nie pił i miał auto, to pojechaliśmy do Poznania.
- Nie mogliście kurwa tutaj zjeść?
- Jakoś nie pomyśleliśmy. I słuchaj dalej, bo tam coś jedliśmy, waliliśmy ostro dalej, nie. I kurwa zapomnieliśmy gdzie zostawiliśmy auto, no, nawet ten ziomek, co nie pił, nie pamiętał. I patrzymy,  a tu policjanci stoją na skrzyżowaniu. To on do nich podbija, nie, i pyta czy wiedzą, gdzie są takie te, no, jakby reniferki, czy inne jakieś kurwa jelenie. A oni w śmiech i mówią, że to są kurwa koziołki. No to on bajera, że dzięki i w ogóle, i czy wiedzą, gdzie jest ulica świętego Macieja czy Mikołaja, a oni normalnie się prawie przekręcili ze śmiechu i mówią, że świętego Marcina, że tam, no to ziomek pociął przez skrzyżowanie, a my za nim, a oni krzyczeli, żeby po pasach, ale nas już kurwa nie było.
- No to grubo. Dobrze, że nie kazali mu dmuchać. Czekaj, pani stoi, to wstajemy.
Grzecznie ustąpili miejsca staruszce i jej torbom z zakupami, po czym nie mogąc się oddalić ze względu na tramwajowy tłum, obaj złapali górne uchwyty i zawiśli synchronicznie nad starszą panią, prezentując odurzające wonie studenckich pach muśniętych słońcem.
- Ten ziomek trzeźwy był.
- On nie pije?
- Nie, bo normalnie jest tak pierdolnięty, że nie musi.
- Spoko. U nas też ostatnio była akcja z glinami.
- Sąsiedzi wezwali?
- Chyba tak, chociaż żadnej imprezy nie było, tylko siedzieliśmy i gadaliśmy, jak normalni ludzie. I dzień był, nie, kurwa.
- To dlaczego?
- A bo kiedyś mieliśmy z nimi akcję i teraz ciągle wzywają. Akurat wychodziliśmy na miasto, wiesz, byli ludzie z roku i jakieś panny, nie. I wychodzimy z bramy, nie, a oni że my chyba do państwa. My mówimy, że po co, kurwa, bo właśnie wychodzimy. Jeden kolo był napruty i chciał ich bić, ale go trzymaliśmy z tyłu. Oni mówią, że są trzy opcje: sprawa kurwa karna, mandat albo pouczenie i którą wybieramy. I kurwa ten napruty krzyczy, że wszystkie trzy opcje są chujowe!
- No ja pierdolę, co za młotek.
- Na szczęście jego panna ich zbajerowała, wzięła od jednego numer telefonu i umówiła się z nim za trzy tygodnie na DeMono. Mówił, że po służbie może iść.
- Jasne, kurwa, teraz to dopiero się zacznie biba w plenerze.
Umilkli, zapewne ukojeni wizją miłych chwil, które ich wkrótce czekają, po czym wysiedli przy Rynku, a tramwaj poniósł ich młodzieńcze wonie dalej w miasto.

środa, 7 marca 2018

odc. 211.: ŚMIERDZĄCA SPRAWA


- Panie! Panie, pan otworzy! PANIE, bo ja tu pukam! –Starsza pani w gustownym płaszczu i kolorowym berecie energicznie zastukała w szybkę oddzielającą motorniczego od reszty społeczeństwa. Tramwaj właśnie zatrzymał się przy ul. Kochanowskiego, pasażerowie wsiadali, wysiadali, a deszcz ze śniegiem padał ostro, zawiewany wichurą w poziomie, jak to bywa na początku marca, zwłaszcza że od listopada trwa listopad.
- A co pani chce? – Motorniczy uchylił okienko i zerknął z lekką dozą irytacji.
- Numer! Numer chcę!
- Linia 33, przecież tam pisze – westchnął motorniczy, którego życie było pasmem udręk, starć z namolnymi podróżnymi, taborem pochodzącym z poprzedniego stulecia oraz dziurawymi szynami, które pracę w MPK czyniły niekiedy podobną do ścigania się na rowerach górskich, jeśli wziąć pod uwagę stopień ryzyka, ilość wybojów na trasie i innych niebezpiecznych okoliczności. Wobec braku odzewu ze strony starszej pani, którą ewidentnie jego odpowiedź nieco zbiła z tropu, motorniczy westchnął jeszcze raz, nieco głębiej, jakby miał w genach co najmniej Wertera, po czym usiłował zamknąć okienko, ale starsza pani ocknęła się z letargu i stanowczo przyblokowała szybę łokciem.
- Na te znalezione, to jaki numer jest? Pan mi powie? Na te, zgubione, jaki? Ja torbę zostawiłam w dziewiątce, co jechała w drugą stronę i chciałam poczekać tu, ale chyba wyjechał drugą stroną od Olimpijskiego i nic, myślę, zapytam następnego, pan wie?
- Ale co?
- Jaki jest numer telefonu, jak się coś zgubi w tramwaju! Mówię i pukam przecież!
- A ma pani gdzie zapisać? Ja muszę już ruszać, ale podyktuję pani.
- O matko, zaraz sprawdzę – starsza pani zaczęła wysypywać na siedzenie zawartość małej, acz zaskakująco pojemnej torebki. – Tam było, no nic tam nie było, trochę jedzenia, to tam na straty, ale papiery! O matko, te papiery są ważne, to znaczy dla innych nieważne, ale dla mnie, o matko, to taka śmierdząca sprawa…
W końcu wygrzebała stary paragon i długopis.
- Mam! Mam, pan mówi!
- Kierunkowy siedem, jeden…
- O matko, nie pisze!
- Pani da, ja pani zapiszę…
Motorniczy zapisał kobiecie ten nieszczęsny numer telefonu, jednocześnie unikając kolizji zarówno z autobusem, którego kierowca ze sporą dozą fantazji i luźnym stosunkiem do odległości wjechał na bus pas, jak i zderzenia z nowiuteńkim mercedesem, gdzie za kółkiem siedział facet tak bardzo zajęty pokazywaniem damie obok czegoś strasznie zabawnego na telefonie, że jednoczesne zwracanie uwagi na to, co dzieje się tuż przed maską jego auta najwyraźniej przekraczało jego możliwości percepcyjne.
- Panie! Ja panu dziękuję! Może nikt tam nie ukradł, o matko, niech panu w dzieciach wynagrodzi! Już tam dzwonię, już, żeby te papiery, bo wie pan, to taka śmierdząca…
Szybka z trzaskiem się zamknęła, a tramwaj z ulgą ruszył w kierunku placu Grunwaldzkiego.
Dwie dziewczyny przyglądały się tej scenie ze współczuciem i lekkim politowaniem. Wyższa, z różowymi pasemkami na fioletowych włosach i szminką w kolorze dorodnego nieboszczyka szturchnęła koleżankę ramieniem.
- Ty, ja to bym się chyba zabiła, jakbym miała być w tym wieku i tak nie ogarniać.
- No…
- Jak moja babcia, wiesz… Ostatnio jakoś inaczej pachnie, jakby… Śmierdziała nawet, wiesz.
- No…
- A wiesz, od wczoraj jestem z Marlonem.
- No?
- I pocałowaliśmy się, w ogóle, wiesz.
- No!
- A jak skończyliśmy, to się pytam o co w ogóle chodzi, wiesz, bo kiedyś już do mnie uderzał.
- No?
- I powiedział, że już dawno chciał mnie pocałować, ale się bał, że się ujebie moją szminką. A wczoraj zapomniałam się pomalować i od razu był seks.
- No!
W dalszej części tramwaju, przy nowym i jak na razie dość enigmatycznym w obsłudze biletomacie vel kasowniku, stylowo czarnym i pachnącym jeszcze nowością, stali dwaj młodzieńcy, odziani kontrastowo, nie wobec siebie nawzajem, ale tak, jakby góra stroju każdego z nich była adekwatna do aktualnej pory roku, zaś dół miał być dopasowany do wiosny, która nadejdzie za tydzień lub miesiąc. Czapki, szaliki, ciepłe kurtki – to wszystko pasowało do aury za oknem. Z kolei trampki, kuse, bardzo cienkie spodnie, brak skarpetek lub ich minimalna długość, zakrywająca stopy zapewne do połowy – ten widok wołał o pomstę gdziekolwiek i wywoływał dygot wewnętrzny u zgromadzonej publiczności oraz automatyczne drapanie w gardle lub kichnięcie.
Miny mieli zatroskane i zniesmaczone zarazem.
- On mówił, że jedzie mu wpierdolić. Nie pogadać, nie bić, tylko wpierdolić.
- O kurwa… A DżejDżej?
- Do niego nic nie miał.
- Zero problemu? Nic, kurwa?
- Mówił, że DżejDżej nie ogarnia ani świata, ani swoich problemów, to co mu da jakiś wpierdol, nic.
Na chwilę zapadło milczenie, zakłócone suchym komunikatem systemu o treści „następny przystanek: Galeria Dominikańska”.
- A te burgery jadłeś?
- Które?
- No te nowe, na maksa czy coś takiego.
- Ta, cenowo da się lubić, ale bez urwania dupy.
- Ziomal z mojej grupy mi mówił, że wszystkie te z galerii śmierdzą.
- Sam kurwa śmierdzisz.
- To nie ja, kurwa, spierdalaj. To ten tramwaj, sam zobacz.
Obaj napięli wątłe klatki piersiowe i solidnie sztachnęli się społeczeństwem, zatęchłą atmosferą zaparowanego tramwaju, brazylionem wirusów, bakterii, wyziewów miejskich i innych aromatów typowych dla Wrocławia we wtorkowy wieczór w marcu.
- Coś tu śmierdzi, kurwa, ale seryjnie.
- To miasto wali po czaszce, jak z rury, człowieku. Nie wiesz, że Wrocław jest cały ujebany w pyłach? Bez maski lepiej nie wychodzić.
- Kurwa, nawet moja matka mówi, że miasto to śmierdząca sprawa. Ojciec chce, żebym się przeniósł gdzieś indziej na studia i pojechał gdzieś do Norwegii, kurwa.
-  Normalnie to bym nawet nie jechał tramwajem.
- A czym jeździsz na wydział?
- Rowerem albo longboardem.
- W masce?
- Taa, mam taką z czaszką i drugą, jak kibole łażą po mieście, żeby się odpierdolili, no ale dzisiaj to kurwa nie ma opcji.
- Kurwa, przecież jak pijemy, to bez maski. A masz tego elektronicznego…?
- Taaa. Teraz się nie zaciągaj, wysiadamy…
Pojazd zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic Świdnickiej i Kazimierza Wielkiego, a drzwi tramwaju się otworzyły, wpuszczając do środka orzeźwiająco toksyczne powiewy tego, co w tajnych rządowych laboratoriach kiedyś zapewne służyło za przykład śmiercionośnej broni.