sobota, 15 kwietnia 2017

odc. 204.: DO BÓLU


Każdy ma własny, sprawdzony, przećwiczony przez lata, częściowo skuteczny sposób na wiosenne przygotowania przedświąteczne - na uczestniczenie lub unikanie czegokolwiek z tym związanego. Wedle indywidualnej chęci i potrzeby, bo przecież jedni gorliwie rzucają się na główkę w wir sprzątania, kupowania, potraw w ilości hurtowej gotowania oraz życzeń wysyłania, zaś inni preferują niemrawe spoglądanie w dal lub telewizor albo wyjazd het, z dala od święconki, dyngusowej gorączki i szału zakupów.
Zastanawiające jest, że przed każdymi świętami niezwykłego uroku nabierają właściwie wszystkie rodzaje sklepów, które jak magnes przyciągają klientów, nie wysilając się specjalnie na okazje cenowe, ale angażując zmysły kupujących promocjami akcentującymi świąteczne powinności, takie jak np. „każda porządna pani domu ma…”, „najlepsze święta tylko z…” i tak dalej w tym tonie, wpędzającym w poczucie winy z powodu nieumytych okien tym konkretnym płynem albo nie skorzystania ze sposobności, by bliscy mieli cudowne święta dzięki błyskawicznej pożyczce gotówkowej.
Należy więc się ubrać w coś nowego, ugotować mnóstwo tradycyjnego, zaprosić tego i owego, przystroić świątecznie stół, siebie i dzieci, a następnie jak co roku udawać zainteresowanie opowieściami krewnych, którzy tłumnie zwalają się na głowę, często traktując wielkanocne tournee po rodzinie jako rozgrzewkę przed majowymi długoweekendowymi wycieczkami.
Sprzedawcy zacierają ręce, bo utarg sam pcha się do kasy, choć trudno samemu zadbać o przygotowania, kiedy interes kwitnie, a drzwi się nie zamykają.
Zaledwie kwadrans na piechotę od wrocławskiego Rynku mieści się przyjemna, zielona wiosną dzielnica Szczepin, gdzie malutkie bloki typu punktowce oraz wysokie wieżowce zamieszkują ludzie starsi, młodsi i w średnim wieku, w ciszy typowej dla mniejszego miasta, a jednak niemalże w samym sercu Wrocławia. Tamże właśnie w osiedlowym outlecie odzieżowym, potocznie zwanym lumpeksem (ale nie przy którejkolwiek ze sprzedawczyń, bo reakcją może być skarcenie słowne lub zgromienie wzrokiem) młoda dziewczyna przechodziła swój chrzest bojowy przy kasie fiskalnej, pod bacznym okiem starszej kobiety, szefowej interesu, która długim, chudym palcem stukała w blat w rytm przeboju Donny Summer, lecącego w radiu i cierpliwie tłumaczyła, co się liczy w życiu.
- W życiu, ale czy ty mnie słuchasz, Marzenko? W życiu liczy się moment.
- Tak, pani Janino.
- Na przykład teraz pewnie myślisz, Marzenko, że zaraz zamykamy, za moment właśnie, ale się mylisz.
- Ale przecież za pół godziny będzie szósta?
- Będzie, więc za moment wejdą przymierzacze. Wejdą, nabiorą tyle wieszaków, ile się da udźwignąć i… Czy ty mnie słuchasz, Marzenko?
- Tak, pani Janino. I co zrobią? Ukradną? – Dziewczę przeraziło się na dobre wizją tak okrutnej zbrodni. Starsza pani zaśmiała się z satysfakcją.
- Nie, ale na pewno bałagan zrobią. I szukaj potem, bluzka wepchnięta w pościel, spodnie rurki w dziecięcych śpioszkach, zawsze tak robią. Przymierzają, chowają i wracają za kilka dni jak będzie większa obniżka w promocji.
- Przymierzają na zapas?
- No tak.
- Ale teraz? Przed świętami? Ja to bym musiała dwa numery większe mierzyć, żeby się zmieścić po świętach. Jak matka wszystkiego nagotuje, ciotka swoje wędliny ze wsi przywiezie, babcia ciast napiecze…
- Co racja, to racja, dobrze kombinujesz dziecko. Ale narobią nam tutaj, święta, nie święta. Dlatego jak zamykamy, to trzeba wszystko przepatrzeć, powiesić na miejsce. Jak wejdą, to ja ci ich pokażę i będziesz czekać na… Czy ty mnie słuchasz, Marzenko?
- Tak, pani Janinko. Mam czekać na ten moment, jak będą chować, tak?
- Właśnie, na moment. Bo jak przegapisz, dziecko, to oni to wykorzystają do bólu, a ty potem szukaj do wieczora i płacz, dziewczyno. Zobacz, zaraz przyjdą…
Dziewczyna posłusznie zagapiła się na drzwi wejściowe, jakby były ze złota.
Do środka weszła para nastolatków, którzy zanurkowali w kontenerach z ciuchami, a zaraz za nimi dwie kobiety około czterdziestki.
- Mówiłam, kup mi gazetę, to nie, kupił wszystko oprócz gazety.
- A w tamtym sklepie „Wyborczej” nie dowieźli i sprzedawczyni mówiła, że z dzisiejszych mają tylko „Fakt” i „Super Express”.
- Tego to się nie da czytać przecież.
- Nakręcają głupotami do bólu, a potem tylko przegrywają procesy i odszczekują.
- Czasami coś opowiadałam mężowi i on pyta gdzie to wyczytałam, czy w „Fakcie”, czy w „Super Expresie”.
- A on co czyta?
- Nic nie czyta, telewizję ogląda. A jak odpowiedziałam, że w „Newsweeku”, a może w „Polityce”, to odparł, że się nie spodziewał, że jego żona czyta takie poważne czasopisma…
Tymczasem na zewnątrz wiosna twardo robiła swoje, kwitnąc i podduszając alergików, serwując na zmianę deszcz i słońce.
Kilka przecznic dalej, pod pospołemowskimi delikatesami stało dwóch stałych bywalców, ogorzałych od słońca, woniejących miastem i niejedną przygodą, z butelkami piwa w dłoniach.
- Patrz, kurwa, tamten kupił „Wyborczą”.
- Nie wiedziałem, że ktoś to jeszcze kupuje. Nawet bym się tym nie podtarł…
- To jakiś liberał, kurwa. O, na rower wsiada, mówiłem, kurwa. Kto w deszczu jeździ na rowerze?
- Trzeba być pojebanym - zgodził się kolega, który zapewne od ponad dekady nie ruszył się spod sklepu.
- Może coś wszamamy?
- Jak piję, to nie jem, bo mnie kurwa nie stać. Dlatego nie mam nic na krechę. I tak by mi ta stara nie dała na kredyt.
- Mi też nie daje, kurwa.
- No to nie jemy?
- To zdrowo, mało jeść, nie. Chyba że jestem na imprezie z korytem, wtedy jem ile dają, na zapas i do bólu, żeby wystarczyło na następną najebkę.
Przez chwilę obaj chwiali się w rytmie porywistego wiosennego wiatru umilanego falami delikatnie tnącego atmosferę deszczu, gibiąc się na boki w ciszy, przerywanej okrzykami dzieci grających w piłkę obok sklepu.
Na parkingu przed delikatesami dwóch młodzieńców pakowało zakupy do bagażnika.
- Cholera, przegapiłem jak w biedrze było na wina 20%.
- Teraz to powinieneś pilnować takich promocji na wina, a może na wódki bardziej, bo kto z twoich te wina wypije?
- Prędzej wódkę. I na wędlinę, sery…
- Na wszystko.
- Jutro idziemy na te pierwsze nauki.
- O rany, a ile to potrwa?
- Dwa jebane miesiące.
- A nie da się bez?
- Próbowaliśmy, nawet ojciec poszedł do proboszcza załatwić, ale tyle wydaliśmy na wesele, że już nas nie stać i musimy tam chodzić do bólu… O, przestaje padać, pewnie nad miastem będzie tęcza.
W powietrzu zawirowały płatki z dzikiej wiśni rosnącej przy sklepie, a w krzakach rozćwierkały się wróble, opowiadając światu o czymś przyjemnie pierwotnym, odlotowo przyziemnym i niezwiązanym z promocjami, świętami czy zakupowymi szaleństwami.
A nad miastem faktycznie na moment zawisła tęcza, niepewna czy nikt jej tego nie zabroni, kolorowa i bezczelnie tęczowa, do bólu.