wtorek, 29 marca 2016

odc.191.: W BIAŁY DZIEŃ


Przedpołudnie w Wielką Niedzielę zapowiadało się w mieście na konsumujące jaja w każdej postaci, rozstrzygające dylematy w rodzaju „żurek czy kiełbaska” i rozważające relaks po obżarstwie w pozycji horyzontalnej, ale wiosna wybuchła z tak zdecydowanym, ogłuszająco promiennym impetem, że kiedy tylko słonce na dobre rozbujało promienie, wtedy kto żyw i zdolny wstać od stołu, ten wyległ wraz z rodziną lub krewnymi na wrocławskie trasy spacerowe, place, do parków i w pobliże Odry, np. na świeżo wyremontowany Bulwar Xawerego Dunikowskiego.
Tłumy ludzi przesuwały się dostojnie, zapewne ze względu na niebezpieczeństwa związane z lekką niestrawnością i przeładowaniem pełnych brzuchów, co i rusz zatrzymując się w małych grupkach, by podziwiać przepiękny widok na Ostrów Tumski, dumnie snującą się w słońcu rzekę, a także statki wycieczkowe, na razie nieliczne z powodu rozpoczęcia sezonu.
Spore zgromadzenie rotacyjnie krążyło na zakręcie obok instalacji "Ptaki" Magdaleny Abakanowicz.
- To ptaki czy F-16?
- Jeśli ptaki, to bez łbów.
- Albo bez...
- Boeing to nie jest. Ani… Zostawcie mnie, przecież stąd widzę bardzo dobrze. Nie podejdę!
Czerwone ogniście loki powiewały malowniczo na tle Odry, kiedy kobieta walcząca z wiatrem burzącym fryzurę zapierała się pod rzeźbą i walczyła z rodziną, która w postaci siwawego męża oraz młodszej kobiety, również pofarbowanej w tym odcieniu, ciągnęli ją w stronę barierek.
- Mamo, to nie Giewont ani nie most, możesz podejść. Zobacz, jak jest bajkowo, taki widok.
- Tylko nie mów, że jesteś otoczona, nic z tych rzeczy.
- Otoczona to mało powiedziane, wy chcecie, żebym zeszła na zawał – teatralnie miauknęła kobieta, podczas gdy jej fryzura lśniła jak koafiura Meduzy.
- A nie mówiłem, kieliszek nalewki od ciotki Jagny i byłabyś już podeszła, a tak ludzie się patrzą.
- W biały dzień – warknęła ognista furia, zapierając się szpilką przy jednej z rzeźb. – Wstydu nie macie, ja stąd widzę, bardzo tu jest pięknie. Idziemy?
- Ale mamo – zaczęła negocjacje młodsza kobieta, podczas gdy jej matka odwróciła się i ruszyła energicznie bulwarem.
- No gdzie ty idziesz? – Starszy pan z wąsem godnym mistrza Zagłoby pomachał do niej. – Skoro zaraz idziemy tam! To tylko minutka!
Burza krwistych loków zerknęła z gniewem przez ramię, po czym zawróciła z powrotem do męża, utyskując.
- Na co mi te wasze racławickie? Te cholerne dominikańskie? Nie chcę! A tego twojego absztyfikanta to widziałam, w czapce był. Z daszkiem!

- Jakiego absztyfikanta? - Zdumiała się córka.
- Tego w czapce. Z daszkiem. Podobni jesteście, wiesz? Pewnie nie wie, ale on wie, widziałam to, dlatego zakłada czapkę, żeby się schować.
- Możliwe. Mamo, nie dokończyłaś mówić, że spotkałaś tę waszą dawną księgowa, i co? – Pojednawczo wtrąciła córka.
To wyraźnie udobruchało właścicielkę ogniska na głowie. Wzięła męża pod ramię i powoli dała się obrócić twarzą do rzeki. Głęboko odetchnęła.
- Jaka tu przestrzeń, jej. Spotkałam ją przedwczoraj i rzuciłam, a może by pani na herbatę, spracowana taka, a ona, że i owszem, no i przyszła zaraz, wyobrażasz to sobie? I ma czelność mówić mi, że ona u siebie to porobione ma wszystko, że, mówi, jak w laboratorium ma, popiekła, dla syna naszykowała też, te co on lubi, śledzie pod pierzynką i ani kawy nie robi dzisiaj, mówi, ani ten, herbaty, bo jak poplami obrusy, to ręka boska, no. A ja jej na to, pani ja nie mam żadnego pofiksum podyrdum – wykonała stosowny, okrężny ruch ręką, zakończony znaczącym pukaniem palcem w czoło – ani, jak to mówią, w bani…
- Mamo!
- No co? W telewizorze słyszałam. U mnie można jeść, pić i żyć. Dom to nie laboratorium! Trzeba umieć znaleźć czas na odpoczynek.
- Mówią – odezwał się wreszcie mąż spod sumiastego wąsa - że w święta to nie grzech, bo w święta trzeba wiedzieć, że Bóg też ma wolne.
- To chyba jednak ptaki.
- A jeśli jednak samoloty? Tylko nie wiem czy startują, czy lądują?
- Pikują, jak…
- Miało nie być w święta o polityce, tato!
- …aż im tyłki pourywało.

sobota, 19 marca 2016

odc.190.: CO TERAZ?


Zakaz palenia papierosów w barach, restauracjach, pubach i wielu innych miejscach nomen omen publicznych, wprowadzony w życie kilka lat temu, wygonił nałogowych amatorów nikotyny na zewnątrz w okolice wejść i wyjść, drzwi oraz prowizorycznie skonstruowanych palarni, ewentualnie w ramiona producentów elektronicznych wynalazków, którymi fascynuje się głównie młodzież w przedziale wiekowym zwanym pieszczotliwie gimbazą. Ów pozornie nieszkodliwy e-papieros w zamyśle miał być cudownym rozwiązaniem, bezwonnym i zaspokajającym głód nikotynowy bez negatywnych konsekwencji, ale jak to bywa z nowinkami - spór o jego wpływ na zdrowie użytkowników oraz ich otoczenia rozgorzał na dobre i trwa nadal, więc posiadacze rurek z aromatami do wdychania lądują poza lokalami, gdzie niezależnie od aktualnej pogody, niekoniecznie niepowtarzalnej, a częściej niesprzyjającej, marzną, mokną i telepią się na wietrze, oddając się grzesznemu nałogowi.
Tego dnia przedwiośnie postanowiło zawitać do Wrocławia i odwiedzić okolice Rynku, więc wiatr schował się gdzieś za miastem, wpuszczając słońce, oślepiające nieprzyzwyczajonych do takiej jasności mieszkańców i turystów. Pojawili się pierwsi uliczni artyści: mim, żongler oraz pianista w masce z głową konia i niewielkim keyboardem, wprawiający w zdumienie wyglądem oraz imitowaniem potrząsania grzywą przy co bardziej skocznych akordach.
Przy skrzyżowaniu ulic Wita Stwosza i Kuźniczej, prowadzącej w stronę Uniwersytetu Wrocławskiego, jakiś czas temu ustawiono kilka ławek, niestety dość nowoczesnych w formie i niespecjalnie wygodnych, a obecnie proszących się o czyszczenie, co kompletnie nie przeszkadzało siedzącej tam grupce młodych ludzi, którzy przysiedli, paląc papierosy i popijając napoje gazowane z puszek.
- Ta puszka Pepsi nawiązuje do tej sprzed lat – czknął postawny brunet w okularach, przypominający nieco Zbyszka Cybulskiego, podnosząc do góry puszkę napoju. – Niedawno wypuścili taką linię retro – wyraźnie smakował to ostatnie słowo, podobnie jak słodki napój. Niewykluczone, że nieco mniej rozkoszował się posmakiem dymu z elektronicznego papierosa, którym niemrawo gestykulował, od czasu do czasu puszczając niezdecydowanego dymka kątem ust. – Aż czuję, że życie mi wraca. Tylko co teraz?
Siedząca obok piękna blondynka skrzywiła się, a jasne jak słoma włosy rozsypały się, powiewając na tle czerwonego szalika. Ona dla odmiany paliła prawdziwego papierosa, choć o grubości wątłego źdźbła trawy.
- Ty jesteś dobry człowiek, tylko źle się prowadzisz – wydmuchała z dymem i dodała – takie nasze brakujące ogniwo…
Reszta grupy zaśmiała się, a postawny brunet wzruszył ramionami.
- Faktycznie, wczoraj przesadziłem z radością i dzisiaj jestem trochę… lichy.
- O której wczoraj wróciłeś?
- Nie wiem. Czy to ważne? Jesteś wierząca? – Zapytał znienacka.
- Nie wiem, czasami chyba tak, bo czuję, że Bóg się z nas śmieje. – Zgasiła niedopałek obcasem i spojrzała wyzywająco.
Teraz cała grupa patrzyła tylko na nich. Brunet chciał łyknąć pepsi i skrzywił się, bo puszka była pusta.
- Sama na to wpadłaś czy usłyszałaś w telewizji?
- No wiesz, sporo czytam. Nie siedzę ciągle na Discovery, jak Ty. Piwo, pilot, popcorn, to twoja filozofia życiowa trzy pe.
Grupka znowu się zaśmiała. Z apteki za rogiem wyszedł otyły chłopak i zbliżył się do nich. Ogolony na łyso, z kozią bródką, uśmiechnięty, wyglądał jak dobry krasnolud, który zgubił czapkę.
- Mam jakieś witaminy. Farmaceutka powiedziała, że nie ma lekarstwa na kaca. Trzeba dużo pić, zjeść aspirynę i witaminy.
- A kiedy zaczną działać?
- Dopiero jak kac minie!
Śmiech przestraszył stadko gołębi, które z furkotem skrzydeł i tumanami ulicznego kurzu wzbiły się w powietrze.

czwartek, 3 marca 2016

odc.189.: HANDEL KWITNIE


- Jakiś wielkich byznesów nie będę tam robił, cnie. – Syknął wysoki chłopak w bluzie z kapturem i puchowej kamizelce, a jego kolega podskoczył z radości. Niższy, nieporadny w gestykulacji jak żaba na lodzie, pryszczaty, najwyraźniej podekscytowany wyprawą. Obaj przepychali się przez powiększający się z każdą minutą tłum.
- I generalnie nie idziesz ze mną tam, koleś lubi jak jestem sam, bo mniej nerwów. Dlatego zaraz cię tutaj zostawię i masz kurwa na mnie czekać. Z jeszcze jednym takim. Kuzynem moim, pojebany, ale swój.
- Ile nas będzie?
- Was dwóch i ja, słuchaj kurwa, jak mówię. I nie poznacie Grześka, bo to moje źródło i nic wam kurwa do tego.
- A tylko mieszasz, czy też napełniasz na miejscu?
- Napełniam, wszystko robię, na najlepszym miejscu, kurwa i handel kwitnie.
- Super, zajebiście, super. – Młody cieszył się, aż zaczął podskakiwać. Brnęli w błocie i kluczyli jak dwa małe zakapturzone tarany, co chwilę kogoś potrącając.
- Spokój, kurwa. Daj buteleczkę, to ci takiego liquida skombinuję, że będziesz błagał o więcej. Dzisiaj kupuję arbuza i mięte, to będą nowe aromaty i handel kwitnie. Ale na drobno, żeby nikt niczego nie zauważył, bo jak ktoś jest za duży, to inni się przypierdalają po swoje. Pamiętaj, że najważniejsze w życiu jest kurwa to, żeby nikt nie chciał się do ciebie przypierdolić. Niech każdy pilnuje swojego końca dupy, to mu jej nie urwą.
- Sprytne, super, super – młody w ekstazie wdepnął w wielką kałużę i się poślizgnął, ale jakoś utrzymał równowagę i pędził za kolegą, nie zważając na to, że co chwilę wpada na kogoś, a jego przepłacone trampki przestały być śnieżnobiałe jakieś cztery kałuże temu.
Niedzielny targ na Dworcu Świebodzkim był w przedpołudniowej fazie obiecującego rozkręcania się, kiedy wszyscy mają nadzieję na dobry interes, udany zakup, korzystną sprzedaż, a jednocześnie obie strony zabawy (sprzedający i kupujący) są jeszcze w miarę trzeźwe.
Nietypowo jak na luty, bo w słońcu i z temperaturą powyżej plus 10, można było brnąć wzdłuż dawnych peronów i torów w dyskretnym, ale niestety wszechobecnym błocie i zerkać na towary poustawiane na ciągnących się w nieskończoność stoiskach. Pomimo wielu zapowiedzi likwidacji targowiska, nic się tutaj nie zmienia od lat. Ludzie przyjeżdżają, sprzedają, kupują, a życie toczy się swoim… torem.
Obowiązuje miejski styl wygodny i niekoniecznie niedzielno-elegancki, casual Sunday w wersji polskiej czyli rozdeptane adidasy, jeansy wyciągnięte na krągłościach lub sprany dres, koszulka z relaksującym napisem, niekiedy odsłaniająca nadmiar tkanki tłuszczowej w okolicy talii, za to zmęczone po sobocie spojrzenie można ukryć za wielkimi okularami przeciwsłonecznymi i od razu humor jakby żwawszy.
Menu również jest swobodne i niewyszukane: kiełbaski z grilla, frytki, kebab, napoje gazowane lub alkohol spożywany ukradkiem, ale nieśpiesznie, zwłaszcza w tej części targu, w której dominują przedmioty poszukujące drugiego życia. Niestety, żeby tam dotrzeć, trzeba przejść wiele alejek z asortymentem konfekcyjnym, opanowanym przez bułgarskich uśmiechniętych handlarzy, którzy zgodnie z południowym temperamentem wołają do klientów, zachęcając ciekawą ofertą, np.:
- Ci zloty, pińć zloty, prosię, prosię!
Wśród rekordowej ilości ciuchów - od bielizny, strojów sportowych, imprezowych, oficjalnych, po suknie, garnitury, obuwie i płaszcze, co niedziela można tam nabyć meble, warzywa, owoce, jajka, oscypki (te zdaje się, opanowały już wszystkie targi), rosyjskie słodycze np. chałwę, bułgarski Ajvar i oliwki, a także odkryć skarbnicę, czyli targ staroci, mieszczący się daleko za normalnymi stoiskami.
Wyższy z chłopaków potrącił faceta w kurtce przeciwdeszczowej, który w nabożnym skupieniu oglądał wojskową wielką lornetkę przy stoisku z militariami. Facet obejrzał się, mierząc nieżyczliwym spojrzeniem pryszczatego nastolatka, który pląsał za starszym kolegą jak źrebię.
- Przecież ustaliliśmy już, że nie potrzebujemy takich rzeczy. I co ja widzę? – W powietrzu zawisło pytanie kobiety z wąskimi ustami i było najwyraźniej retoryczne, bo mężczyzna posłusznie odłożył lornetkę na miejsce.
Kobieta wykonała kunsztowny zimny grymas, będący zapewne wersją jej uśmiechu rodem ze skandynawskich horrorów, a mężczyzna nerwowo podrapał się po brodzie.
- Tak, tak, nie potrzebujemy. Wspominałaś, że widziałaś tu serwis?
- To już nieaktualne. Kiedy ty sobie oglądałeś swoje zabawki, jakaś kobieta kupiła nasz serwis.
Pociągnęła męża tuż obok, na sąsiednią alejkę, gdzie stał sobie rzeczony serwis na prowizorycznym stoisku, składającym się z ekspozycji na kocu oraz sprzedawców w osobach dwóch dżentelmenów, w typie jeszcze nie żula, ale było widać, że w karierze filozofów i koneserów trunków niemalże na granicy otrucia zaszli naprawdę daleko.
Serwis był ładny, nie zniszczony, nie nadtłuczony: brązowe zgrabne filiżanki i talerzyki w dyskretny kwiecisty wzorek, a także cukierniczka, dzbanek, miska, zaś całość tworzyła przyjemny dla oka, praktyczny komplet deserowy, w stylu bolesławieckim, ale bez uduszenia kwiatami. Niezwykle zadowolona z siebie młoda kobieta, która ów serwis zakupiła, uśmiechała się od ucha do ucha.
Jeden ze sprzedawców chwiał się, poklepując drugiego i kierując wyrazy wdzięczności, chwaląc zakup i w ogóle wynosząc klientkę pod niebiosa, które niewątpliwie ją zesłały. I jego też, bo obie strony są zadowolone.
- Tylko zawiniemy to pani. W gazetki, Jasiu, daj no te co tam w plecaku, no – Jasiu posłusznie schylił się i wyciągnął mnóstwo pogniecionych fragmentów prasy, w który poczęli obaj zawijać poszczególne części serwisu i układać w torbach klientki, bardzo ostrożnie.
- A teraz pani prosto idzie z tym do domu i nigdzie nie chodzi, bo potłucze – doradził życzliwie Jasiu. – My wczoraj poszli w szkodę i w koszty, bo jak żesmy to nieśli, to Krzychu się potknął na schodach i drugi taki duży talerz rozjeb…
- Pani sobie poradzi – przerwał mu Krzychu. - Jeszcze raz całuję rączki, handel kwitnie i dogadalim się, aż się dzień udał, no!
Jasiu stęknął, schyliwszy się po ostatni kawałek gazety na dzbanuszek i podał drobiazg klientce.
- Szanowanie pani, pani powie koleżankom, że tu dogadać się można.
- I zawsze coś z ceny spuścimy!
- A teraz to my mamy za co zjeść, i wypić, a najważniejsze, że i palić co mamy, zaraz kupię tytoń, ej Krzychu, kupimy?
- Jasne, zaszalejemy, aż nas całe miasto usłyszy!