czwartek, 16 stycznia 2020

odc.220.: ROBOTA GŁUPIEGO

Mobilność, pojmowana jako przemieszczanie się z punktu A do punktu B, a także w znaczeniu mentalnym, wymiany informacji, czyli szeroko pojęte komunikowanie się z… To współczesność. Przemierzanie przestrzeni, w celu lub bez, z samej chęci podróżowania, to siła napędowa naszego gatunku, sądząc po tłumach, jakie codziennie przetaczają się przez miasto.
Wzajemne podwożenie się do pracy, szkoły, na zajęcia, warsztaty z dmuchania baniek i melancholijnego spoglądania w dal i jednoczesnego stania na lewej nodze, podczas gdy pojęcia takie, jak coaching mamrotane przez zęby są wypierane z pamięci… Oj, nie ta dygresja, wybaczcie.
Rowerem mimo przewianych na wylot stawów w dłoniach i nadgarstkach, pieszo lub na hulajnodze rozwijającej prędkość międzygwiezdną. Pruć przez Wrocław samotnie samochodem, w towarzystwie telefonu, radia i fotelika z okruszkami, ewentualnie pozostałości po przekąskach i tego, co się młodemu ulało w weekend. Zatłoczonym tramwajem, w bliskości z resztą społeczeństwa, wśród uwag, spostrzeżeń, zapachów i mimowolnych fragmentów rozmów. Rozkołysanym autobusem, idealnym wyłącznie w świecie, w którym nie ma żadnych innych użytkowników dróg, ponieważ wtedy jest szansa na przemieszczanie się do przodu.
Ostatnio, zapewne nie tylko ze względu na ekologię, ale i zdrowy rozsądek, do łask mieszkańców city wraca transport kolejowy. We Wrocławiu jest 15 stacji, na których codziennie zatrzymuje się brazylion pociągów w kierunkach wszelakich. Szynobusy, zwykłe składy na krótkie trasy, wypasione z dodatkiem restauracyjnym błyskawiczne IC i międzynarodowe. Czasem naprawdę warto w samym mieście rozważyć ten środek transportu, ponieważ z centrum na Pawłowice przez miasto jedzie się ponad godzinę, a szynobusem - kwadrans.
Zażyły konduktor, z sumiastym wąsem i brzuszkiem wypracowanym przez lata konsumpcji w przelocie, przystanął w drzwiach szynobusu, z pobłażaniem zerknął na podróżnych przeciskających się do i z pojazdu i mrugnął do młodszej koleżanki.
- Mówiłem - rzucił - że podłapałem ten myk od starszych kierowników. Inaczej to głupiego robota.
Młodsza koleżanka dyskretnie ukryła ziewnięcie i wsiadła z powrotem. Szynobus ruszył.
- Mówiłem ci, jak to było? - Rzucił spod wąsa i jednocześnie zagaił do pasażerów - dokąd bilet?
- Główny, potem Ząbkowice.
- No to przesiadka będzie… Legitymacja… A to było tak, że zapłakana kobita wsiadła i jęczała. Drobniej proszę… Słuchasz?
- Tak, jęczała - ziewnęła młodsza konduktorka, dyskretnie sprawdzając ułożenie fryzury w odbiciu okiennym.
- Bo się spóźniła na wcześniej. I ja jak głupi zacząłem mówić, że na pewno jest następny albo tamten poczeka. Dwa pięćdziesiąt dla pana, prosz. I zadzwoniłem wszędzie, do dyspozytora, jednego, drugiego. A ona mówi, to stacja dalej reszta grupy wsiądzie, bo ja im napisałam, że pan się nami opiekuje. I wsiadło mi dziesięć bab, takie rozchichotane, emerytki, ale energiczne, jak ja cię proszę. Do Oławy, a drobniej pani nie ma?
- Nie.
- To pani poszuka. A stary konduktor, widzę, śmieje się ze mnie, aż mu prawie zęby wypadły. Ja pocieszałem, dzwoniłem, ustalałem, a te się na mnie wieszają, panie kochany, panie złoty, kierowniku i tak utknąłem w Jeleniej. Wróciłem dzień później, chryja , jak w czikago. Wszyscy się ze mnie nabijali, zwłaszcza stary szef, wiesz który.
- Aha - młodsza konduktorka poprawiła mankiet marynarki.
- Ja się pytam, co i tak dalej, a ten mówi, że głupiego robota. Że się tak staram. Jakbym był mądry, jak teraz, to bierzesz telefon - ściszył odrobinę głos, ale i tak nadawał głośniej, niż komunikaty megafonowe - i nie dzwonisz, tylko kiwasz głową.
- Aha.
- Bo raz zrobisz, to reszta też chce. Jeszcze się nauczysz.
Uspokojeni lekcją życia na kolei pasażerowie i obsługa szynobusu wysiedli na stacji Wrocław Główny, gdzie gwar gra w żonglerkę sensoryczną z atakiem ze strony zapachów i sprzecznych informacji.
- Warszawa w listopadzie jest taka smutna. I jeszcze smog opada, że masakra. Naprawdę, nie ma na co patrzeć.
Starsza kobieta w sportowej kurtce i adidasach tuptała z werwą w stronę kas. Za nią potulnie dreptał mąż z małym pieskiem na smyczy i walizką bez smyczy, za to w różowe wzorki. Co kilka kroków wzdychał.
- W ogóle to raczej takie depresyjne miasto.
- Tylko jej rozwój robi wrażenie. Nie to, co tutaj. Zdjęli jarmark i rynek od razu szerszy.
- A co na tym jarmarku…
- To samo, co zwykle. Tylko drożej, bo dla turystów, a my nie mamy jak przejść. Ja ci mówię, że oni tam się nie dorabiają. Ile to, patrzcie państwo, tygodni trzeba stać na zimnie, toż to głupiego robota - perorowała, przystając w kolejce. - Zaraz, na Psie Pole zapytam. Lucynka jeździ stąd pociągiem i bardzo sobie chwali. Mniej smogu po drodze.
Dwóch blondynów w wieku studenckim przysiadło na schodach przed woniejącym sieciówką przybytkiem pełnym frytek i innych grzesznych i zatykających arterie przyjemności.
- Ta blondynka była ładna.
- No, była. A on z nią oscypki jadł. - Blondyn w ciemnej czapce z logo jakiegoś owada wgryzł się z apetytem w wielką bułę.
- Trochę za wysoka, ale ładna.
- 1,8m w szpilkach - okruszki pofrunęły na sporą odległość.
- Debil, oscypki. Kurwa, ja to bym jej oscypka…. A co mówiłeś wcześniej?
- Nie pamiętam. Może czymś to popijemy?
- No. Czekaj, obczaimy. - Blondyn bez buły wyciągnął telefon. - Kurwa, frytki mi się rozsypały.
- Ale co?
- No gdzie jest sklep, człowieku, nie znam tego miasta. Zrobimy sklep, a potem w ubera i jedziemy do Julki.
- Przydałby się bimber.
- Pojebało cię? - Zainteresował się kolega z troską.
- Bimber to była taka fajna apka, która pokazywała, że w okolicy są ludzie chętni na flaszkę. Miała bardzo fajny odzew ta apka. Działała jakieś 1,5 miesiąca.
- Dlaczego?
- Bo wszędzie są chętni na flaszkę, więc to głupiego robota.
Nie ma co walczyć z oczywistymi faktami, więc kompani wstali powoli, pozwalając, by fragmenty pożywienia dołączyły do ogólnego wystroju wnętrz i ruszyli przed siebie, na spotkanie przygody i czegoś, czym warto zwilżyć krtań.