niedziela, 29 marca 2015

odc.133.: INNA ZARAZA


Zdeptane klapki, służbowe fartuchy narzucone na sweter i spódnicę, oczko w rajstopach i włosy upięte w kok z kilkoma niesfornymi, ufarbowanymi na blond w kilku różnych odcieniach, wystającymi kosmykami - te cechy wyglądu łączyły obie panie sprzątające ośrodek opieki zdrowotnej, zdaje się, że niepubliczny, jakkolwiek dwuznacznie by to nie zabrzmiało. Jedna z nich była starsza od drugiej, zdaje się, że o jakieś dwie dekady. Obie przysiadły w poczekalni między laboratorium a gabinetami lekarskimi. Zastygły jak posągi, w oczekiwaniu, z workami na śmieci w dłoniach, nie chcąc przeszkadzać pacjentce w wizycie, postanowiły poczekać z wymianą worków aż lekarka skończy badanie.
- Nie spieszy mi się. No bo tego, gdzie mam się spieszyć?
- Nigdzie, w pracy jesteś, nie.
- O, racja, to nie mam gdzie się spieszyć – zaśmiały się obie.
Młodsza zerknęła na plakat wiszący na ścianie nieopodal.
- Manograficzne jakieś, tu, reklamują. Badania.
- A po ile to, ciekawa jestem.
- Niby że na enefzeta. Badać się trzeba, tu piszą, że cycki. A ty badasz?
- A tam, za stara już jestem na raka czy inną zarazę.
- Ponoć to po 50-tce akurat łapie.
- Jak sie zarażę, to se wytnę wszystko, jak ta Dżolis se wycięła, nie. Żeby raka nie mieć.
- Zobaczysz, dopadnie ją jakaś inna zaraza.
- To nigdy nie wiadomo. Mój wujek to na nogę umarł.
- Jak to na nogę?
- A bo pił i musieli mu stopę odciąć.
- Acha. To co, zrobisz sama laboratorium?
- Nie, posiedzę jeszcze z pięć minut i pomyślę, to może co wymyślę.
- Czas mamy, ale zrobić też trzeba.
- Sama nie pójdę, one mnie nie lubią, te z laboratorium.
- Tam z przodu, bo z tyłu to się czepią, że między komputerami chodzisz sama, to na mnie poczekasz. A ja tu zrobię, jak ta doktorka wyjdzie wreszcie.
- Ciekawe, co ona tam robi.
- Zarabia, nie. To prywatny jej gabinet, na enefzeta nie ma tutaj godzin.

wtorek, 24 marca 2015

odc.132.: Z CZAPY


Toga adwokacka powiewała jak skrzydła wielkiego kruka albo szata czarodzieja żywcem wyciętego z opowieści o Harrym Potterze, gdy prawnik w nią odziany przemierzał korytarz wrocławskiego sądu, tupiąc w jedną i zaraz potem w drugą stronę, krążąc i perorując przez telefon, donośnym głosem i z nienaganną dykcją oznajmiając światu, że cierpi, a przyczyn tego stanu jest naprawdę za wiele.
- Termin z czapy! Na dodatek teraz dopiero widzę, że dokumentacja niekompletna, te ich wnioski kompletnie z czapy, a ja mam jakąś jelitówkę i nie wiem, kurrrr… Nie mam pojęcia czy tu wysiedzę. Z czapy, powtarzam i rano też im to mówiłem. Nikt mnie nie słuchał, tylko mnie zarazili, jakby tego jeszcze mi brakowało. Latam do kibla i z powrotem. Tak, zaraz się zacznie, a ja nie wiem, czy tu wysiedzę. No, wziąłem. Nie wiem, lepiej niech się dzisiaj nikt nie spóźni, bo się tu zesrrr… Coś ty, z czapy, nie wiem, kto to ustalał, przygotowali wniosek i pełnomocnictwo, ale z czapy! Ożeszszkur…
Zgiął się wpół, ze spazmem bólu przebiegającym po twarzy. Za adwokatem, wygiętym w kompromitującej pozie, na drewnianej ławie, jednej z wielu, które są rozstawione pod każdą salą rozpraw po obu stronach korytarzy sądowych, siedział młody, krótko ostrzyżony chłopak, z przegubami rąk dyskretnie osłoniętymi przewieszoną kurtką. Nieodgadniony wyraz twarzy, trochę wściekły, odrobinę znudzony, zabarwiony prawdziwą lub udawaną obojętnością, towarzyszyły mu w tym pełnym emocji miejscu, podobnie jak dwóch policjantów, którzy najwyraźniej go pilnowali. Słysząc słowa prawnika, nieco odsunęli się w drugą stronę. Chłopak zarechotał.
Adwokat wyprostował się, stęknął i zamaszyście okrył togą.
- Teraz mam jakieś, kurrrr… dreszcze. Jelitówka, epidemia jest, a telewizja milczy, jak zwykle, a tu żołądkówka, jak nic. To będzie cud, jeśli dzisiaj uda się to wszystko, mówię ci. Za chwilę się zacznie, a ja jeszcze muszę… O kurrr…
Nie dokończył zdania, tylko zgięty wpół pobiegł na koniec korytarza i zaraz znikł z pola widzenia, a z dala było słychać, jak zbiega po schodach. Chłopak na ławce znowu zarechotał. Jeden z policjantów wstał, rozprostowując kości i spojrzał z politowaniem na śmiejącego się młodziana.
- Co się śmiejesz, sam se tego nie załatwisz, nie. Ty się módl lepiej, żeby wrócił.

piątek, 20 marca 2015

odc.131.: ZGUBA


- O, tu jest moja zguba! Moja maleńka, kochana, jak ja bym bez ciebie, maleństwo moje kochane, chodź tu do pańci, no chodź, cichaj już, nie denerwuj się, bo się zachłyśniesz i pańcia się zapłacze – głos starszej pani ociekał słodyczą, choć jednocześnie zaprawiony był szczyptą strachu o ulubieńca. Wraz z koleżanką stała przy skwerku przy deptaku na Podwalu, delektując się pogawędką i spacerem ze wspomnianą zgubą.
Ratlerek w czerwonym kraciastym wdzianku telepał się, jakby panował arktyczny mróz, szalały śnieżyce i zamarzało w nosie i nie tylko, a tymczasem słoneczne przedwiosenne słońce miło grzało w city. Zwierzę teoretycznie zwane psem, przypominające mikroskopijną wściekłą sarenkę drżało demonstracyjnie mimo ciepłego stroju, tocząc wokół poirytowanym, lekko szaleńczym spojrzeniem i ujadając na wszystko i wszystkich, którzy śmieli poruszać się w promieniu 100 metrów.
- Biegasz i biegasz, spocisz się i zgubisz – skarciła go właścicielka. Pies zignorował staruszkę, drżąc wytrwale.
- Wieje – rzuciła sucho koleżanka miłośniczki psów wielkości świnki morskiej.
- A tak, tak, zdradliwa pogoda. W kościach łamie, no… Tak, co to ja chciałam powiedzieć…
- Mówiłaś, że Klemens się zgubił. Ale ja widzę, że jest.
- Och tak, wczoraj mi się zgubił i dzisiaj też. Niedługo sama się zgubię.
- Ale jest przecież. O tu, szczeka.
- No tak, tak, ale skąd ja wiem, czy zaraz znowu nie zniknie. Ciągle gdzieś chce latać, ten mój piesiunio, moje rybeńki złote – starsza pani znowu się rozczuliła, co jej rozmówczyni skwitowała kwaśnym uśmiechem.
- Jest na smyczy, daleko nie ucieknie. A gdzie się zgubił?
- W domu.
- Jak to, w domu? Masz takie małe mieszkanie, jak mógł się tam zgubić?
- Wieczorem schował się, bo w telewizorze tak głośno strzelali. To wnuk oglądał. Mówił, że to film, ale ja nie wiem. I się schował.
- Wnuk?
- Nie, Klemens, schował się i nie mogłam go znaleźć. Nie chciał mi pomóc, a ja się tak martwiłam i go prosiłam, pomóż…
- Klemensa?
- Nie, wnuka, bo oglądał film.
- Ale się znalazł? Klemens? Widzę go tutaj, przecież to ten twój pies – koleżanka była już zniecierpliwiona tą konwersacją i przewidywalnymi zwrotami nudnawej akcji.
- No tak, wreszcie zaczął piszczeć, z głodu. Ten mój biedny piesiulek! Wcisnął się między kanapę a fotel, aż mało go nie zgniotłam. Moja zguba, chodź do pańci!

środa, 18 marca 2015

odc.130.: DOBRY TOWAR


Kolejka na poczcie to prawdziwy obraz demokracji. Stoją w niej wszyscy i każdy musi swoje odczekać: matuzalemowe staruszki, klasycznie zmęczone matki z rozbrykanymi dziećmi, demolującymi stojaki z ulotkami i formularzami pocztowymi, a także biznesmeni stukający nerwowo w smartfony, studenci beztrosko rechoczący z radością życia, woniejący ulicą i ławką w parku bezdomni oraz wszyscy inni, których codziennie można spotkać w city.
Kolejka bardzo rzadko kogoś przepuszcza, kombatant, nie kombatant, panie ja tu już prawie godzinę stoję, a auto mam na zakazie i tam już pewnie straż miejska zakłada blokadę. Pani z dzieckiem, pani kochana ja też mam dzieci, to znaczy nie mam, ale mógłbym mieć i co mi tu pani z tym dzieckiem, wafla je to zaraz mnie pobrudzi. Pani starsza to sobie usiądzie i też poczeka, nie, każdemu się spieszy.
Pracownicy poczty ze stoickim spokojem załatwiali sprawy kolejnych interesantów. Asortyment tej instytucji ostatnimi czasy bardzo się rozrósł, więc oferuje się tu już nie tylko listy zwykłe lub polecone, paczki, rachunki, finanse, ale też artykuły papiernicze, zabawki, książeczki dla dzieci i gry planszowe, pocztówki, znaczki, gazety lub czasopisma.
Facet w lśniących nowością za wąskich spodniach, ewidentnie za ciasnych i o rozmiar za małych, stał i gadał przez telefon. Niewygodnie mu było, odzienie uwierało go tu i ówdzie i przestępował z nogi na nogę jakby w tle leciało reggae.
- Co? Na poczcie jestem… Z jakimś awizem, debile, mejla mogli wysłać, to nie, kur… Co? Czy Józek już oddał tego tysiaka? Nie, kur... To znaczy, no nie wiem. Może oddał, może nie oddał, nie. Lepiej, żeby oddał w towarze. Ma dobry towar.
Drzwi poczty otworzyły się niemrawo i do środka wszedł menel, brudny jak po walce w błocie, zarośnięty, śmierdzący wszystkim, co natura dała przez kilka ostatnich dekad.
- Szszpani kierrniczko – zachrypiał, wygrywając z miejsca konkurs na najbardziej jazzowy wokal roku – dwadzieścia groszy? No, poratuje szszpani? – W głosie rozbrzmiewała nadzieja na pozytywną odpowiedź.
Starsza kobieta odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem.
- A idź pan do pracy, jak uczciwi ludzie, a nie, żebrać się chce – warknęła z wyższością i skrzywiła się.
Z trudem, bo z trudem, ale facetowi w za wąskich spodniach udało się również odwrócić i nawet sięgnąć do kieszeni po drobną monetę.
- Masz, człowieku, tylko idź już stąd, bo oddychać nie można.
Źródło nieatrakcyjnej woni przyjęło pieniądz i wyszło posłusznie.
- A, nic, menel jakiś. No, Józek też by taki był, ale ma ten towar dobry. Nie fakturuje, nie wydziwia, nie. Jak coś wisi, to oddaje, mnie tam, kur… obojętne, nie, czy gotówka, czy towar. Niezły ma.

poniedziałek, 16 marca 2015

odc.129.: CWANIARA


Nowy, choć już nieco wypełniony lepkim miejskim brudem tramwaj mknął cicho przez miasto. Dookoła kasownika tłoczyli się zniecierpliwieni pasażerowie, balansując i chybocząc się w rytmie jazdy, jakby wszyscy tańczyli coś nowoczesnego, co podoba się tylko koneserom: dłonie uniesione, w jednej karta płatnicza (albowiem biletomaty w autobusach i tramwajach nadal konsekwentnie odmawiają gotówki), druga machając bezradnie łapie równowagę, nogi szeroko rozstawione, od czasu do czasu kroczek w przód lub w tył, wyminięcie osoby obok lub delikatne potrącenie, wraz z obowiązkowym gwizdnięciem w ramię lub w bok torebką tudzież parasolem, kwaśny uśmiech lub burknięcie „…-eprasza” i odmruknięcie „-nszkodz”, połączone z jednoczesnym nieżyczliwym zerkaniem na delikwenta korzystającego z biletomatu, jakby samo spojrzenie mogło przyspieszyć drukowanie biletu. Miejska symfonia śródkomunikacyjna.
- Ona jest taka cwaniara wredna, ja ci to mówię – głos przepełniony jadowitą satysfakcją żwawo przebijał się przez szum pojazdu. Wysokie tony pełne barwnej treści emitowała niepozorna kobietka, zwinięta w kłębek z telefonem, torbami, otulona płaszczem i szalem. Ostatnie podrygi zimy bywają przenikliwe i ostre w powiewach, podobnie jak wokal tej pani. – Cwana jest, ta Baśka*, mówię ci. Nie, coś ty, no ty byś musiała myśleć jak ona, to też byś się nachapała. Nażrą się i zesrają. Ty wiesz, ja ostatnio patrzę, a ona im pozwala, no już na wszystko im pozwala, jak płacą, no ty wiesz, cebulę jej sadzą pod oknem. Jakbym ja była taka pazerna, jak ta cwaniara Baśka, to też bym se sadziła. Jebie jej ta cebula, wszystkim im jebie. Pazerne to, cwane, rentę kradną Wieśkowi* pewnie. Będą żarli cebulę teraz. Zesrają się, a niech im będzie. A co im powiesz? Nic im nie powiesz. I wejść się nie da, bo ta cebula jebie. Cwaniara pazerna, zapłacili jej dobrze za to, niby żal im kupić, to sadzą. A ja im nie żałuję tej cebuli, niech żrą, tylko strasznie pod oknem jebie.


*Imiona fikcyjne - ze względu na drastyczność sytuacji oraz drażniącą woń cebuli.

czwartek, 12 marca 2015

odc.128.: POŻYCZ, KU*WA


Na budowie wrocławskiego Narodowego Forum Muzyki praca wre. Od kilkunastu miesięcy ekipy robotników stukają, pukają, wiercą, przywożą, odwożą, rozładowują, podnoszą, w kontenerach poustawianych jeden na drugim mieszkają i po okolicy kiepy rzucają, na dodatek deptak spacerowy Podwala zagradzają. Budowla niedawno zaczęła nabierać kształtów i barw, jak to było wcześniej narysowane i pokazane na tablicach informacyjnych i w lokalnych mediach.
Grupa budowlańców w służbowych, poplamionych pracowicie uniformach i kaskach, przysiadła na murku nieopodal gmachu sądu, z dala od budowy, najwyraźniej delektując się przerwą. Miny zmęczone, spracowane, zaciągnięte dymem z papierosa.
- Patrz – rzucił jeden przez zęby, wydmuchując wąziutkiego węża – wysępił fajkę i tyle go widziałeś, kurwa.
- No – przytaknął drugi. – Ciągle tylko: pożycz, kurwa. Na kolację pożycz, kurwa, na śniadanie pożycz, kurwa.
- Portfela zapomniał, drobnych stary nie mam, pożycz kurwa – wyliczał ten z papierosem, puszczając nosem dwie strużki dymne.
- Bez nas to by z głodu umarł. Człowiekiem trzeba być, nie, no to jestem, nie.
- No jasne, kurwa. Ale ileż można, kurwa, pożyczać.
- Ciekawe czy kiedyś odda, kurwa.
- Nawet nie wiem ile. A ty wiesz?
- Nie, kurwa. Zapomniałem, żeby zapisywać, myślałem, że on też jest, kurwa, jak człowiek. 

wtorek, 10 marca 2015

odc.127.: W SUMIE


- W sumie mamy wino od ojca, znowu – prychnęła piękna dziewczyna ustami obrażonymi na cały świat, a głównie na wspomnianego ojca, jego wino i co się da. Westchnęła głośno, kątem oka sprawdzając, czy ów gest został zauważony. - Ciągle przywozi, teraz na Dzień Kobiet, pierdolca można dostać, no.
- Tylko się nie denerwuj, Bożenko – jej chłopak wykładał produkty na taśmę. Szczupły, ubrany w modny płaszczyk, podobnie jak jego dama, miał na szyi kolorowy szalik, również pasujący do jej szala. Wąskie spodnie, stonowane barwy, wystylizowane fryzury i dodatki. Najwyraźniej uzgadniali takie detale, bo oboje wyglądali jak z francuskiego „Vogue” z końca lat siedemdziesiątych XX wieku.
Sklep należący do popularnej sieci dyskontów o owadziej nazwie pełen był popołudniowych klientów, błąkających się z różną prędkością między półkami z okazjami, promocjami, nowościami i towarami w atrakcyjnych cenach. Przeważali poszarzali na twarzach ludzie po całym dniu pracy, milczący w cichej furii, a między nimi błąkali się entuzjastycznie rozgadani uczniowie po szkole, poza tym w ten zwyczajny miejski tłum wmieszali się też zblazowani studenci po zajęciach w pobliskiej wyższej szkole teatralnej oraz zmęczeni rodzice z wrzeszczącymi dziećmi. Oto cały wrocławski świat upchnięty w jednym dyskoncie, jak to bywa w city.
Na tym szarawym, niedbale odzianym tle, para młodych ludzi stojących w kolejce do kasy wyróżniała się jak papużki w stadzie gołębi.
- Możemy gdzieś wyjść, jeśli chcesz. Mówiłem, że skoro nie mogłem ci złożyć życzeń w święto, to bym cię zaprosił, nie. Na piwo, czy coś – chłopak odważnie podjął temat, podczas gdy jego dziewczyna zawiesiła się na czytaniu instrukcji obsługi szamponu przeciwłupieżowego.
- W sumie nie mówiłeś, że masz łupież – odparła oskarżycielsko i trochę kpiąco. Chłopak się zarumienił po końcówki szpiczastych, lekko odstających uszu.
- Ttto dla brata, nie dla mnie.
- Acha, jasne.
Na chwilę zapadła cisza.
- To co, wyjdziemy gdzieś? Kupię ci kwiaty i w ogóle.
Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, tylko najpierw wzruszyła ramionami.
- Kwiaty są martwe. No zobacz, tu też są, odcięte i bez życia. 
- W sumie racja, tylko się nie denerwuj. To może pójdziemy gdzieś, jak kiedyś?
- A niby gdzie? Tu nie ma fajnych miejsc, w sumie. Jak byłam – podniosła nieco głos – w niujorku, u siostry, to codziennie byłyśmy GDZIEŚ. – Przewróciła oczami i kontynuowała – Na tej pustyni można tylko siedzieć i pić.
Chłopak wyraźnie się ożywił.
- To ja może skoczę jeszcze szybko, co? Mają tu promocję win portugalskich, zaraz coś znaj…
- Nie fatyguj się – wycedziła dziewczyna. – Ojciec przywiózł wino, na pewno jest lepsze – gestem władczyni Kosmosu wskazała w nieokreślonym kierunku – od tego tutaj.
- W sumie racja – chłopak odwrócił się do niej plecami, bo kasjerka zaczęła skanować ich zakupy. – Reklamówkę poproszę, dzień dobry. Nie, za kwiaty dziękujemy, są martwe.

środa, 4 marca 2015

odc.126.: PROBLEM Z GŁOWY


Pielęgniarki rozmawiały fragmentarycznie, wymieniając uwagi urywkami zdań, mijając się w pędzie na korytarzu, miotając się jak jaskółki w locie przedwieczornym, gdy szaleją w świetle zachodzącego słońca, polując na insekty. Oddział pełny, więc nie było czasu na dłuższą pogawędkę przy kawce. Jednym trzeba zmienić kroplówkę, innym podać leki, a kolejnych poinstruować, że to nie luksusowe spa, tylko szpital i przecież podpisał pan regulamin, pan chyba umie czytać, no to pan wie, że nie wolno przesiadywać więcej niż jedna osoba a wyraźnie widać, że jest więcej niż jedna i w ogóle ordynator zamknął oddział i nie ma już odwiedzin.
- …przychodzą i siedzą, co weekend tak mam. Idę teraz na ósemkę z tym antybiotykiem, a potem na szesnastkę, zapisz.
- Dobra, a ja lecę po wyniki, bo miały już być, dla tej z piątki. A jak masz dyżur?
- To pytają, czy następny weekend wolny, bo chcieliby wpaść. Znowu! I co z tymi wynikami?
- Mam już ten mocz, krew niezła, idę im powiedzieć. I ty tak im mówisz? A nie możesz powiedzieć, że masz dyżur?
- Rodziny nie będę kłamać, coś ty, ale mam tego już dość, tyle ci powiem. Gości mam dość.
- A co chcą?
- Przychodzą i wiesz, gadają, że ja tak gotuję, no bo umiem rzeczywiście, że winko dobre podaję, że tak miło…
- Za chwilę robimy następne przyjęcie, z izby dzwonili że następnego wiozą. No… Fakt, u ciebie jest super!
- Jezu to ostatnie miejsce i mamy komplet… Sama widzisz, no to ciągle przychodzą i mam już dość!
- To wiesz co, ja ci powiem co masz zrobić i problem z głowy…
- Ciekawe, no co?
- Następnym razem jak przyjdą, to nie gotuj, tylko daj im pizzę mrożoną, a zamiast dobrego winka kup najtańszą nalewkę typu landryna. Odechce im się i problem z głowy!