wtorek, 29 września 2015

odc.176.: WYZWANIE


- Pani kierowniczko! Paaani kierowniiiczkoooo! – Ryknęła sprzedawczyni z siwawym kokiem i nutką lamentu w głosie, po czym zadzwoniła dwa razy, ponieważ kolejka do kasy wydłużała się co chwilę o następnych klientów i pełne wiktuałów wózki, powiększając zator spowodowany przez smętnego faceta z bardzo smutną miną, który właśnie oddalał się w kierunku drzwi, obwieszczając wszem i wobec swoje niezadowolenie.
- A to chamy! Zapamiętam ich sobie, mówię pani, zapamiętam, żeby tak człowieka traktować i nie płacić! Miało już dawno być! Chamy! – Rzucił, wychodząc. Gdyby drzwi nie zasunęły się za nim automatycznie, prawdopodobnie usiłowałby nimi trzasnąć.
- Panie, trochę kultury, tu są kobiety i dzieci - zaprotestował starszy pan, przerywając na moment przekopywanie stosu książek z aktualnej oferty promocyjnej.
- Idę, idę przecież, nie krzycz przy klientach, bo ja reaguję tylko na dzwonek – sapnęła okrągła kobieta czerwoną twarzą, w służbowym polarze, z pękiem kluczy i wściekle fioletową fryzuropodobną konstrukcją na głowie, wyłoniwszy się z zaplecza wielkiego sieciowego sklepu z owadem w nazwie, mieszczącego się przy jednej z najbardziej zakorkowanych (w godzinach szczytu i nie tylko) ulic Wrocławia. – Znowu wycofać?
- No – potwierdziła z satysfakcją sprzedawczyni, spoglądając znad okularów na przełożoną. – Trzeci raz ten sam klient, znowu chciał kupić papierosy i zapalniczkę. I znowu odmowa karty. Biedny, od trzynastej tak próbuje.
- Jakby nie mógł poczekać do dwudziestej, wtedy mu zaksięgują – mruknęła kierowniczka, prztykając kartą identyfikacyjną w kasę i anulując nieudaną sprzedaż. Rozejrzała się, taksując wzrokiem kolejkę. – Maryś, idź na kasę trzecią. 
- Prosę do kasy numer tsy! – Oznajmiła bez entuzjazmu Maryś z widocznymi ubytkami w uzębieniu na froncie, przerywając rozpakowywanie kartonów z bakaliami w alejce nieopodal.
Kolejka podzieliła się na zwolenników kasy numer jeden oraz amatorów kasy numer trzy, którzy ruszyli tam, ścigając się wózkami i maskując chęć natychmiastowego zadeptania bliźnich werbalnie, zdawkowymi fragmentami w postaci „praszam” i „perosz”.
Przed kasjerką z siwawym kokiem znalazł się przygarbiony informatycznie szczupły, nieco zaniedbany młody facet z torbą przewieszoną przez ramię. Kasjerka rzuciła krzywe spojrzenie na zawartość jego wózka, więc facet natychmiast rzucił się wyjmować produkty na taśmę: dwie małe butelki wódki, mała butelka coli, chleb i parówki. Po krótkim namyśle sięgnął do skrzynek rozstawionych naprzeciwko kasy i do zakupów dorzucił banana.
- To wyzwanie – bąknął nieśmiało. 
Kasjerka spojrzała surowo znad okularów.
- Ten banan? 
- Nie, to trudne tak zawsze wiedzieć, kiedy się ma, a kiedy się nie ma.
- Ale co?
- Środki na koncie – wyjaśnił, pakując zakupy. – To wyzwanie, takie regularne planowanie domowego budżetu. Może ten człowiek powinien już dawno mieć zapłacone, ale mu zwlekają. Raz płacą co tydzień, raz co dwa albo co miesiąc.
- Jak się porządnie i uczciwie pracuje, to się wie. Proszę, jeszcze ma pan resztę.
- O, naprawdę? Myślałem, że daję wyliczone.
- Codziennie niskie ceny i promocje. Te banany ma pan dzisiaj w promocji i coś zawsze zostaje.
- Tu u was często mi zostaje – pochwalił. 
Wyprostował się na chwilę i uśmiechnął blado, nabierając śmiałości. 
- Grosz do grosza… Jeszcze trochę i zapytam ile kosztuje Wrocław...
- Dziękuję, zapraszam ponownie.

środa, 23 września 2015

odc.175.: NA START


Dziewczynka podskakiwała i pląsała zygzakiem z wdziękiem rusałkopodobnym, krążąc dookoła babci i dziadka, którzy sunęli przez park z minami sugerującymi rychłe nadejście końca świata lub co najmniej jakiegoś drobnego kryzysu na tle dowolnym. Różowy płaszczyk małej i krzykliwy fiolet jej bucików zgrzytliwie kontrastował z szarością jej opiekunów, którzy od stóp po siwiejące głowy wyglądali, jakby ktoś wrzucił na nich instagramowski filtr usuwający nasycenie barw.
Starsza pani przyciskała do siebie kurczowo torebkę, jakby za chwilę zza drzewa miał wyskoczyć jakiś bandzior, zaś starszy facet z gazetą pod pachą w jednej ręce niósł różowy tornister dziewczynki, przyozdobiony kucykami z wytrzeszczonymi oczami, a w drugiej dłoni z trudem dzierżył dwa piwa, chwycone niepewnie, za szyjki butelek, co wyraźnie drażniło zarówno niosącego, jak i starszą panią.
- Dzwonisz tym i dzwonisz – powiedziała z niezadowoleniem – wszyscy zobaczą. Schowałbyś do torby, normalnie jak zakupy.
- Gdzie mam schować, kobieto, no gdzie, jak nie mam ręki wolnej. Będzie ławka to wypiję i tyle.
- Babciu, zobacz, jaki dziwny kasztan!
- Wyrzuć to Julciu, pewnie jakiś pies na to nasikał.
- Ale jest biały, zobacz – upierała się dziewczynka. – Babciu, czemu jest biały?
- Nie wiem, zapytaj dziadka. Tu w ogóle jest jakiś plac zabaw? Toż to las, a nie park!
- Dziadku, a…
- …Bo nie zdążył dojrzeć, Julciu. Drzewo go wyrzuciło zanim zdążył się zrobić brązowy.
- W tym roku susza wszystko spustoszyła – dodała kobieta złowieszczo – zielone liście spadły i osy się namnożyły. Będzie ciężka zima, ja wam to mówię.
- I wspomnimy twoje słowa, jak tylko się zacznie. Julciu, w lewo idź, w lewo, tam na plac zabaw. A ja sobie wreszcie usiądę, bo mi nogi wchodzą do...
- Nie będziesz pił przy dzieciach – kobieta aż się zachłysnęła z oburzenia. – Jak jakiś… Pijak!
- Schowam się za gazetą, nie bój się, żadna z naszych wścibskich sąsiadek mnie nie zobaczy. Julciu, a podobało ci się w szkole?
- Tak, podobało!
- A co najbardziej?
- Jak wyszliśmy!
- No i widzisz, dziecko – zafrasował się starszy pan – widzisz, poszłaś do tej szkoły, chociaż mogłaś jeszcze rok z nami być w domu i co to komu szkodziło.
- Ty byś dziecko opóźnił, a świat na nią czeka – zaprotestowała słabo starsza pani. – Musi się uczyć, zdobywać i.. No, ten… Uczyć się.
- Babciu, ale ja chcę się bawić! A mogę iść na huśtawkę?
- Tak, tylko się nie spoć.
- Biedne dziecko. Już poszła do szkoły, potem pewnie do liceum. I po co to komu? Zmarnowane życie, bo ani zawodu, ani nic, na start jest przegrana – podsumował starszy pan, sadowiąc się na ławce tak, by nie pobrudzić się tym, co ptaki zrzuciły w ramach zaznaczania terenu i opróżniania trzewi. Spodnie zjechały mężczyźnie pod wystający brzuch i kiedy schylił się, by pod ławką otworzyć piwo, odsłoniła się jego tylna część ciała, objawiając się światu i zgorszonej starszej pani.
- Janusz, podciągnij spodnie, bo tyłkiem świecisz przy ludziach – syknęła. – Ciągle ci mówię, załóż pasek! Ani mi się waż otwierać tego piwa, dawaj no tu do torebki! No, już, potem do obiadu ci dam.
- Odczep się kobieto, mówiłem że za swoją emeryturę piję, co chcę i kiedy chcę! No i patrz, gazeta już leży, kulturka. Wyglądam jak ten sąsiad studenciak z kucykiem, co ciągle coś czyta. Ciekawe czy jego na emeryturze będzie stać na piwo, jak teraz nie ma na fryzjera, żeby mu ten kucyk obciął. Jak jeszcze raz nas zaleje to mu obiję tę jego…
- Julciu, bo się spocisz! Zejdź już, bo ci spódniczkę zawiewa i wszystko widać!

sobota, 19 września 2015

odc.174.: SIÓDMY WYMIAR



Ledwo ominąwszy clowna żonglującego piłeczkami i kręglami, by po chwili z impetem wdepnąć w sam środek wielkiej bańki mydlanej, wysoki chłopak w bojówkach i koszuli w krateczkę dyskretnie zerknął czy towarzysząca mu stylowo zadumana filologiczna szatynka widziała tę kompromitację, po czym odetchnął z ulgą, ocierając z mydlin imponująco długą brodę, której nie powstydziliby się ZZ Top ani żaden szanujący się modny drwal.
- Teraz to już sobie poukładałam. I nie jestem taka, no wiesz, niepozbierana – oznajmiła dziewczyna z przejęciem, które nijak nie pasowało do wyrazu zadumy i nostalgii, w jaki usiłowała przyoblec piegowatą buzię, ozdobioną gotyckim makijażem najwyraźniej bez użycia światła i lustra. Szczupluteńkie nogi podduszone fioletowymi naddartymi rajstopami i utopione w wielgachnych czarnych butach wyglądały jakby cierpiały z powodu ciężkich robót, słonecznego gorąca i duchoty, która zapowiadała nadchodzącą nad Wrocław burzę.
- Acha. Oglądałem taki program na…
- Nie tak, jak ostatnio, kiedy w ogóle nie mogłam się pozbierać po egzaminach – dodała, przerywając chłopakowi. Ten podrapał się po brodzie i z zakłopotaniem odkrył, że o mało nie nadepnął na wielką kolejkę.
W samym środku tegorocznej edycji Świebodzkiego Targu Kultury działo się wszystko, co mogło zainteresować mieszkańców city w wieku od 1 do 100 lat: w ciągu dnia warsztaty z koszulkami, miejskim ogrodnictwem, kolejką z Kolejkowa, poza tym bajki i filmy wyświetlane dla widzów relaksujących się na leżakach, w hamakach i poduszkach, a także wspaniałe koncerty i spotkania z interesującymi ludźmi i wiele innych, które przyciągnęły tłumy ludzi, między innymi atrakcje w postaci żonglujących tym i owym clownów oraz karmiących zgłodniałych przechodniów foodtrucków ze słynną przepyszną wrocławską Zupą na czele.
- Tyle tu dzieci – powiedział chłopak z niesmakiem, spoglądając na kilkulatków bawiących się kolejką – jakby wszyscy się tak ciągle mnożyli, to planety dla nas nie wystarczy. Oglądałem taki program na Discovery…
- Z naturą nie wygrasz – westchnęła dziewczyna – podobno w głowie się coś zmienia. Przychodzi taki wiek i jeb, w głowie się pierdoli.
- W tym programie taki naukowiec opowiadał, wiesz, to jest udowodnione, że w innych wymiarach dzieje się to samo, ale w innych wersjach. Czyli na przykład, taki siódmy wymiar – brodacz zapalał się, snując opowieść – albo en wymiar, to tam ci ludzie nie mają dzieci, nie?
- Za to my mamy ich tam w chuj. Siódmy wymiar, to siedmioro, nie, a wyobrażasz sobie, ile byś miał dzieci w tym en wymiarze?
Brodacz nic nie odpowiedział, zapewne przytłoczony wizją nieskończonej liczby potomstwa.

wtorek, 15 września 2015

odc.173.: PATROL


Nie tak łatwo jest zorganizować festyn osiedlowy. Prawdopodobnie prościej jest namówić kilka zespołów, żeby zagrały koncert za darmo, przygotować jakieś sportowe atrakcje dla dzieci, pozyskać lokalnych sponsorów, może też polać piwo i postawić przenośne kibelki niż ściągnąć mieszkańców osiedla na bezpłatną rozrywkę z integracją w tle w sobotnie popołudnie, gdy pogoda jest tak piękna, że aż żal porzucić telewizor lub weekendowego grilla na działce, na której siedzi się w każdej wolnej chwili.
Komu to potrzebne, pytają starsze panie pod sklepem, te jakieś integracje i nowomodne społeczności poznawanie, tym bardziej, że mają tam być jacyś niepełnosprawni, pani kochana, co to w domach powinni tkwić, a nie rozbijać się wózkami i kłuć w oczy niemożnością samodzielnego poruszania się na dwóch kończynach.
A jednak czasem się udaje - dzięki staraniom ludzi, którym się chce i chwała im za to. Zorganizowali, ściągnęli kogo się da, rozkleili plakaty, ustawili stoły, załatwili piwo, kiełbaski, bigos, popcorn, boisko szkolne i prąd, żeby podłączyć muzykę, dmuchany małpi gaj i zjeżdżalnię, na której dzieci oszalały z radości i z piskiem świrującym w uszach wpadały na siebie nawzajem, ku własnej uciesze i lekkiej panice rodziców. Dzieci niepełnosprawne pruły na wózkach slalomem omijając ustawione na boisku pachołki, biorąc udział w zawodach z dziećmi pełnosprawnymi, które posadzone na takich samych wózkach mogły przekonać się, że to wcale nie takie fajne nie móc wstać i iść sobie het albo grać w piłkę. Wszystkie maluchy wariowały, bawiąc się hula-hop, rzucając ringo, skacząc na wielkiej piłce i ignorując upomnienia rodziców, żeby nie wyrywać innym zabawek.
Sąsiedzi dziesięciopietrowców z osiedla w centrum city ze zdumieniem poznawali się, po raz pierwszy podejmując rozmowę z ludźmi spotykanymi od lat w windzie, na schodach i przy śmietniku. Konwersacje te składały się z więcej niż dwóch zdań o pogodzie, korkach i o tym, że ktoś nasikał obok wejścia do piwnicy albo wybił szybę w kiosku.
- Panie sąsiedzie, pan to potrafi – Powiedziała z uznaniem starsza pani z włosami niefortunnie zabarwionymi odcieniem gasnącego fioletu, podkreślającymi każdą bruzdę i zmarszczkę na twarzy niegdyś pięknej. Otuliła się szalem, mimo popołudniowego słońca. – Tylko ten wiatr, no ale nie wszystko można mieć.
Mężczyzna w koszulce z napisem „wolontariusz” skinął głową w pędzie.
- Racja, racja, pani Wiesławo, racja, a teraz przepraszam, musimy podpiąć kabel, bo nam prąd siada, to lecę!
Starsza pani wzięła na kolana ratlerka, który usiłował ujadać, ale zachrypł, bo nie mógł naszczekać na wszystkich, których w tym momencie nienawidził.
- Chodź, psiątko moje. Pani Gosiu, a pani zostaje jeszcze?
- A tak, chcę posłuchać muzyki, bo zaraz ma zagrać zespół mojego wnuka – oznajmiła z dumą okrąglutka staruszka w różowej koszulce i niestety obcisłych dżinsach.
Przy sąsiednim stoliku zasiadły dwie młode kobiety w wielkich ciemnych okularach, blondynka krótko ostrzyżona i modnie podgolona z jednej strony, a druga brunetka w długiej fryzurze lekko podkręconej. Towarzyszył im milczący facet, który po kolei przyniósł na stół po piwie i kiełbasce. Kobiety wysłały dzieci na zjeżdżalnię i gawędziły o Aśce, która zeszła na psy, bo raz z tym, a raz z tamtym i w ogóle nie wiadomo, czyje to dziecko i z czego ona żyje. Gruba się zrobiła i w ogóle słabo wygląda, bo ciągle piwo pije z tym swoim, co tam teraz pod sceną się kiwa.
- Wieczoru nie ma, a on od rana pijany chodzi, ciągle w tej kurtce – podsumowała brunetka.
- Ja to bym tak nie mogła. Jedno piwo i tyle, przecież dzieci patrzą.
- No właśnie.
- Albo dwa, bo pić się chce po tej kiełbasie.
- I już trochę lać mi się chce – wyznała brunetka – ale tu chyba kibel po pięć zeta chodzi, co?
- Dołożysz zeta i masz następne piwo, to idź w krzaki – doradziła blondynka.
Przy stole zapanowała radość.
- Ja to jak bym poszła do pracy – rozmarzyła się blondynka – to bym chciała jakąś spokojną fuchę, na plaży robić na przykład, nie.
- Kurwa, jak w tym, no, w „Słonecznym patrolu” – zaśmiała się koleżanka potrząsając brązowymi lokami.
- No, jak ta, no z cyckami, Pamela, nie. Cały dzień opalać się, biegać, pływać, w bikini…
- Ty to byś mogła tam zagrać, ta, ale kurwa chyba deskę – odezwał się wreszcie facet – taką czerwoną, bo zawsze raka pieczesz jak słońce wychodzi.

piątek, 11 września 2015

odc.172.: BEZ NAPINKI


- Pani Zosiu, niech się pani skupi – zażądała siostra prawdopodobnie co najmniej przełożona, o aparycji kojarzącej się z kamerdynerem rodziny Addamsów i wyrazie twarzy prezentującym niewiele sympatii do otaczającego ją świata – i niech pani sobie przypomni, kto nam tu ostatnio zmarł?
Pacjenci nielicznie zgromadzeni w szpitalnej świetlicy zgodnie spojrzeli w stronę dyżurki pielęgniarek, przy której stała drobna pani Zosia w fartuchu z późnych lat osiemdziesiątych XX wieku, z miną sugerującą heroiczny wysiłek umysłowy oraz ekspresowe przeszukiwanie przepastnej pamięci.
– Ten spod trójki - powiedziała pani Zosia, pokazując oniemiałej publiczności w szlafrokach i dresach gdzie jest trójka – sama go wywoziłam.
W świetlicy zapanowała na chwilę cisza, którą po około minucie zakłócił dzwonek telefonu. Jeden z pacjentów wyjął z kieszeni szlafroka smartfona, podszedł do okna i nie zwracając uwagi na innych rozpoczął rozmowę, leniwie, ospale, bez emocji.
- Bry, brat. Eno, eno, ale bez napinki, brat. Nie napinaj się tak, bo ci żyłka pęknie. W mózgu. Widziałem w takim serialu medycznym. No, że w mózgu są takie żyłki i czasem, jak ktoś się denerwuje… Eno, eno, wychodzę, co mam nie wyjść? No z woja wyszedłem, to stąd też wyjdę, w końcu to nie więzienie, tu wyroki są krótsze… Bez napinki, brat, jak mi żołądek naprawili, to ty se auto też naprawisz… No to w warsztacie pod Wrocławiem, tam może mniej zedrą… To pojadę autobusem, w końcu to Borowska, a nie koniec świata, coś tu chyba jeździ? Nie wiem o której, brat, bez napinki, mi się kazali nie denerwować. W poniedziałek mają mnie wypisać…
- Pani Zosiu – warknęła szefowa pielęgniarek na oddziale, wyraźnie zdenerwowana – ta Paciorkowska, czy Paciorek, która poszła do domu? One te takie podobne, pani Zosiu, wydawało mi się, że Paciorkowską wypisuję, to pani sprawdzi na sali, która tam leży, bo może żeśmy nie tą co trzeba wypisali?
- Zaraz sprawdzę – posłusznie zgodziła się pani Zosia. – Tylko której mam szukać? Tej co została, czy tej, co ją wypisaliśmy?
Odpowiedziało jej zniecierpliwione milczenie dochodzące z naciskiem od strony dyżurki pielęgniarek oraz nerwowe spojrzenia pacjentów siedzących tuż obok w świetlicy, świadczące o ich zaniepokojeniu i kilku innych emocjach, bardzo dalekich od spokoju, zapewne wbrew zaleceniom lekarskim.

poniedziałek, 7 września 2015

odc.171.: SERIA PYTAŃ


Jak każde szanujące się ogromne miasto, stolica województwa, a niebawem także i europejskiej kultury, Wrocław ma w zanadrzu kilka asów, czyli miejsc legendarnych, kuszących na przykład niebanalną muzyką, teatrem z charakterem, możliwością spotkania twarzy znanej lub lubianej (to nie to samo), ewentualnie wyszukaną potrawą lub podejrzanie smacznym… tostem. Bar „U Witka” ulokowany strategicznie przy ulicy Wita Stwosza ma swoją wieloletnią tradycję serwowania tostów najsmaczniejszych na świecie, a więc nie może się tu obyć bez ociekania serem i obfitą pieczarką, a także oczywistym tłuszczem oraz produktem ketchupopodobnym, co przyciąga tłumy głodnych, skacowanych lub skuszonych sławą amatorów tego rodzaju pożywienia. Plamy na ciuchach i w promieniu kilku metrów gwarantowane, ale warto się poświęcić dla czegoś tak rozkosznie niezdrowego.
Przez wiele lat tosty wykarmiły wielu zadowolonych klientów tego baru, w którym czas zatrzymał się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Banalnie prosty wystrój tworzą niewymyślne stoły i niewygodne krzesła, całości dopełnia brak ozdób, poza plakatami reklamującymi najbardziej rozpoznawalny napój na świecie, będący w stanie rozpuścić resztki ciężkostrawnego pożywienia oraz rdzę w silniku, jak to kiedyś opisał W. Łysiak w rewelacyjnym „Asfaltowym saloonie”.
Kolejka do tostów zawsze była słusznej długości, ale tego sobotniego wczesnego wieczoru klientów spotkało prawdziwe nieszczęście, a mianowicie komunikat zza kontuaru, powtarzany jak mantra przez rozczochraną, służbowo nieżyczliwą światu kobietę w średnim wieku i zsuwających się okularach, że mianowicie, tostów brak, są tylko zapiekanki. Te ostatnie, wielkości przekrojonego wzdłuż bochenka chleba, nie wyglądały źle, więc publiczność nie rezygnowała z zakupu, dając się namówić na zastępstwo w obliczu nieobecności tostów, niczym zresztą nie uzasadnionej.
- Pszenne im się skończyło – westchnął chłopak, na twarzy, koszulce i spodniach przyprószony kolorowym, niebieskim i fioletowym proszkiem, podobnie jak cała towarzysząca mu grupa młodych ludzi, najwyraźniej powracająca z Festiwalu Kolorów, który odbywał się tego dnia na Stadionie Olimpijskim.
- Ale pieczarek i sera walą tyle, co na tosty – pocieszył go wysoki, pryszczaty kompan, z różowym plackiem na włosach i zieloną szyją. – Konkretna wyżera.
Za nimi stało kilka wielobarwnych osób, a na samym końcu kolejki szczupła, piękna dziewczyna owijała się dookoła chłopaka, który tylko czasem wspinał się na palce, żeby nie wydawać się niższym od niej. Z dość marnym skutkiem.
- Nie martw się, że oni cię nie znają. Ty też ich nie znasz, nie, czyli jest w miarę po równo, nie.
- Jasne, bejb – chłopak delikatnie musnął kark dziewczyny. – tutaj masz pomarańczowe – jego palce powędrowały na jej plecy i kontynuowały spacer nieco niżej – a tutaj niebieski, czerwony…
- To będzie taka wiesz, impreza zapoznawcza.
- Uhm. Czyli będzie seria pytań?
- Czyli potrzebny jest alkohol.
- Nie bejb.
- Jak to?
- Jakby miała być integracja, to racja że bez alku nie ma szansy, ale do zapoznania wystarczy, że się oblukamy z daleka.
- Zobaczymy, może Ruda coś przyniesie.
- Uhm. A co robiłaś wczoraj?
- Wieczorem? Znowu zaczynasz serię pytań? Już mówiłam, że widziałam się z Rudą. Miała dobry wieczór, wzięła whiskey ojca i znowu biegała po Muchoborze z karabinem. O, dzwoni, weź mi colę – dziewczyna wyłuskała się z objęć lubego i odsunęła odrobinę, kierując się na zewnątrz.
- Nie chcesz jeść? – Krzyknął, nieco zasmucony koniecznością wypuszczenia jej z rąk.
- Dasz mi gryza, nie zjem całej. Dżizas, skończ z tymi pytaniami, muszę z nią pogadać.
- OK bejb. Powiedz, żeby wzięła karabin. I whiskey też, zintegrujemy się serią, bez pytań.

środa, 2 września 2015

odc.170.: NÓWKA SZTUKA


Granatowy, lśniący nowością i czystością, przyjemnie pachnący i - w przeciwieństwie do swoich starszych towarzyszy z wrocławskiego taboru - nie umazany plamami pochodzenia organicznego i nie tylko, nie ozdobiony resztkami pożywienia, fragmentami opakowań i innymi, trudnymi do zidentyfikowania śmieciami tramwaj PESA mknął dumnie przez Wrocław. Ze względu na gabaryty i konieczność dopasowania przystanków nowe egzemplarze nie śmigają jeszcze na wszystkich trasach, ale i tak da się je zauważyć. Bo są nowe.
- Nówka sztuka – powiedział z uznaniem pan w stroju jak do golfa, płóciennych spodniach i koszuli, idealnych na koszmarny miejski skwar, moszcząc się wygodnie na siedzeniu, zakładając nogę na nogę i spoglądając dookoła z aprobatą. Siedząca obok kobieta w jasnej sukience wygładziła nieistniejącą fałdkę na jego ramieniu i potakująco skinęła głową.
- Poczekajcie, aż zobaczą państwo centrum, tam to dopiero. Dopiero! – Zakrzyknął z entuzjazmem chłopak z hipsterską bródką i takąż modną koszulą w kratę, wkładając w słowa tyle dumy, jakby całe miasto było jego dziełem albo co najmniej przed chwilą jego wojska zdobyły city po krwawej bitwie. Stał obok rozmówcy razem z dziewczyną bardzo podobną do starszej pary. Czerwona szminka dziewczyny mocno kontrastowała z jej skromnym strojem, składającym się z jeansów i koszulki z wielkim sercem.
- Miałem na myśli tramwaj – zgasił młodego golfiarz i uśmiechnął się kątem ust – czytałem w gazecie, że są do bani, ale przyjemnie się jedzie. 
Kobieta strąciła niewidoczny paproszek z rękawa koszuli męża i mruknęła coś.
- Oczywiście, masz rację kochanie – golfiarz podjął wątek – spełniają swoją funkcję, ale dla nas to ostateczność, bo mamy samochód, który wszędzie nas wozi i nie musimy czekać na jakiś tramwaj, stary czy nowy. Porządne auto to podstawa – podkreślił.
Chłopak się zarumienił, dziewczyna chwyciła jego dłoń i ścisnęła mocno.
- Wystarczy nam na razie miejski transport, tato. Mamy XXI wiek, mega korki w mieście i trzeba żyć eko – rzuciła wyzywająco. - Przez twoje auto planeta umiera!
Chłopak spojrzał na nią z przestrachem, bo golfiarzowi skamieniała szczęka.
- A byli państwo na tarasie widokowym Sky Tower? Niesamowity widok, normalnie widać… No, wszystko – bohatersko spróbował zmienić temat.
- Ten budynek kształtem przypomina wielkiego... - Zaczął golfiarz, ale kobieta w jasnej sukience mu przerwała.
- Nie, jeszcze nie. Podobno była też jakaś podniebna restauracja? - Spytała uprzejmie.
- Ciekawe, jak czują się kelnerzy na takiej wysokości. Albo jak ktoś musi nagle iść do toalety, to co, dają mu nocnik? – Prychnął golfiarz, nieco poirytowany.
- To była taka ciekawostka z okazji festiwalu kulinarnego – entuzjazm chłopaka zgasł jak zapałka w czasie sztormu.
- Tłumy tam waliły, ale ty tato, pewnie byś nie poszedł, bo nie było jak zaparkować przed wejściem. We Wrocławiu są też superowe miejskie rowery – rzuciła dziewczyna zaczepnie.
- U nas w Szczecinie też są – rozgniewał się golfiarz. - Jest uniwersytet, są tramwaje, są rowery miejskie. Wszystko jest. Twój dom również!
Kobieta w jasnej sukience poprawiła kołnierzyk jego koszuli i dyskretnie szepnęła coś do ucha.
Dziewczyna mocno ścisnęła rękę chłopaka, który patrzył przez okno z udawaną obojętnością.
- Ale tato, tu jest prawdziwe miasto. Na uniwerku jest więcej kierunków, możliwości, sam mówiłeś, a teraz… I przerzutki w rowerach miejskich nie psują się tak często, jak tam.
- Bo tu jest płasko aż po horyzont, jak na stole – burknął golfiarz, starając się opanować emocje.
- A u nas w Szczecinie pofałdowane wszystko, tak – zgodziła się dziewczyna – ale po co się tak męczyć pod górę, jak można pojechać prosto. Rowerem albo tramwajem. I to taką nówką, sam mówiłeś. Czysta przyjemność, bez komplikacji.
- Za dwa przystanki wysiadamy - chłopak na nowo nabrał odwagi - a wtedy pokażemy państwu najpiękniejszy Rynek, nawet obcokrajowcy piszą w Internecie, że nie ma ładniejszego...
- Wolę prawdziwe gazety niż te anonimowe internety - odbił piłeczkę golfiarz, ale już bez złości. Kobieta w jasnej sukience pogładziła go po dłoni.
Dziewczyna uśmiechnęła się, ściskając rękę chłopaka.
- Ale tato, nowe media uzupełniają stare! Bo to trochę tak, jakbyś ciągle chciał jeździć starym tramwajem, a przecież właśnie pochwaliłeś nowy...