poniedziałek, 7 września 2015

odc.171.: SERIA PYTAŃ


Jak każde szanujące się ogromne miasto, stolica województwa, a niebawem także i europejskiej kultury, Wrocław ma w zanadrzu kilka asów, czyli miejsc legendarnych, kuszących na przykład niebanalną muzyką, teatrem z charakterem, możliwością spotkania twarzy znanej lub lubianej (to nie to samo), ewentualnie wyszukaną potrawą lub podejrzanie smacznym… tostem. Bar „U Witka” ulokowany strategicznie przy ulicy Wita Stwosza ma swoją wieloletnią tradycję serwowania tostów najsmaczniejszych na świecie, a więc nie może się tu obyć bez ociekania serem i obfitą pieczarką, a także oczywistym tłuszczem oraz produktem ketchupopodobnym, co przyciąga tłumy głodnych, skacowanych lub skuszonych sławą amatorów tego rodzaju pożywienia. Plamy na ciuchach i w promieniu kilku metrów gwarantowane, ale warto się poświęcić dla czegoś tak rozkosznie niezdrowego.
Przez wiele lat tosty wykarmiły wielu zadowolonych klientów tego baru, w którym czas zatrzymał się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Banalnie prosty wystrój tworzą niewymyślne stoły i niewygodne krzesła, całości dopełnia brak ozdób, poza plakatami reklamującymi najbardziej rozpoznawalny napój na świecie, będący w stanie rozpuścić resztki ciężkostrawnego pożywienia oraz rdzę w silniku, jak to kiedyś opisał W. Łysiak w rewelacyjnym „Asfaltowym saloonie”.
Kolejka do tostów zawsze była słusznej długości, ale tego sobotniego wczesnego wieczoru klientów spotkało prawdziwe nieszczęście, a mianowicie komunikat zza kontuaru, powtarzany jak mantra przez rozczochraną, służbowo nieżyczliwą światu kobietę w średnim wieku i zsuwających się okularach, że mianowicie, tostów brak, są tylko zapiekanki. Te ostatnie, wielkości przekrojonego wzdłuż bochenka chleba, nie wyglądały źle, więc publiczność nie rezygnowała z zakupu, dając się namówić na zastępstwo w obliczu nieobecności tostów, niczym zresztą nie uzasadnionej.
- Pszenne im się skończyło – westchnął chłopak, na twarzy, koszulce i spodniach przyprószony kolorowym, niebieskim i fioletowym proszkiem, podobnie jak cała towarzysząca mu grupa młodych ludzi, najwyraźniej powracająca z Festiwalu Kolorów, który odbywał się tego dnia na Stadionie Olimpijskim.
- Ale pieczarek i sera walą tyle, co na tosty – pocieszył go wysoki, pryszczaty kompan, z różowym plackiem na włosach i zieloną szyją. – Konkretna wyżera.
Za nimi stało kilka wielobarwnych osób, a na samym końcu kolejki szczupła, piękna dziewczyna owijała się dookoła chłopaka, który tylko czasem wspinał się na palce, żeby nie wydawać się niższym od niej. Z dość marnym skutkiem.
- Nie martw się, że oni cię nie znają. Ty też ich nie znasz, nie, czyli jest w miarę po równo, nie.
- Jasne, bejb – chłopak delikatnie musnął kark dziewczyny. – tutaj masz pomarańczowe – jego palce powędrowały na jej plecy i kontynuowały spacer nieco niżej – a tutaj niebieski, czerwony…
- To będzie taka wiesz, impreza zapoznawcza.
- Uhm. Czyli będzie seria pytań?
- Czyli potrzebny jest alkohol.
- Nie bejb.
- Jak to?
- Jakby miała być integracja, to racja że bez alku nie ma szansy, ale do zapoznania wystarczy, że się oblukamy z daleka.
- Zobaczymy, może Ruda coś przyniesie.
- Uhm. A co robiłaś wczoraj?
- Wieczorem? Znowu zaczynasz serię pytań? Już mówiłam, że widziałam się z Rudą. Miała dobry wieczór, wzięła whiskey ojca i znowu biegała po Muchoborze z karabinem. O, dzwoni, weź mi colę – dziewczyna wyłuskała się z objęć lubego i odsunęła odrobinę, kierując się na zewnątrz.
- Nie chcesz jeść? – Krzyknął, nieco zasmucony koniecznością wypuszczenia jej z rąk.
- Dasz mi gryza, nie zjem całej. Dżizas, skończ z tymi pytaniami, muszę z nią pogadać.
- OK bejb. Powiedz, żeby wzięła karabin. I whiskey też, zintegrujemy się serią, bez pytań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz