- Jakiś wielkich byznesów nie będę tam robił, cnie. – Syknął wysoki chłopak w bluzie z kapturem i puchowej kamizelce, a jego kolega podskoczył z radości. Niższy, nieporadny w gestykulacji jak żaba na lodzie, pryszczaty, najwyraźniej podekscytowany wyprawą. Obaj przepychali się przez powiększający się z każdą minutą tłum.
- I generalnie nie idziesz ze mną tam, koleś lubi jak jestem sam, bo mniej nerwów. Dlatego zaraz cię tutaj zostawię i masz kurwa na mnie czekać. Z jeszcze jednym takim. Kuzynem moim, pojebany, ale swój.
- Ile nas będzie?
- Was dwóch i ja, słuchaj kurwa, jak mówię. I nie poznacie Grześka, bo to moje źródło i nic wam kurwa do tego.
- A tylko mieszasz, czy też napełniasz na miejscu?
- Napełniam, wszystko robię, na najlepszym miejscu, kurwa i handel kwitnie.
- Super, zajebiście, super. – Młody cieszył się, aż zaczął podskakiwać. Brnęli w błocie i kluczyli jak dwa małe zakapturzone tarany, co chwilę kogoś potrącając.
- Spokój, kurwa. Daj buteleczkę, to ci takiego liquida skombinuję, że będziesz błagał o więcej. Dzisiaj kupuję arbuza i mięte, to będą nowe aromaty i handel kwitnie. Ale na drobno, żeby nikt niczego nie zauważył, bo jak ktoś jest za duży, to inni się przypierdalają po swoje. Pamiętaj, że najważniejsze w życiu jest kurwa to, żeby nikt nie chciał się do ciebie przypierdolić. Niech każdy pilnuje swojego końca dupy, to mu jej nie urwą.
- Sprytne, super, super – młody w ekstazie wdepnął w wielką kałużę i się poślizgnął, ale jakoś utrzymał równowagę i pędził za kolegą, nie zważając na to, że co chwilę wpada na kogoś, a jego przepłacone trampki przestały być śnieżnobiałe jakieś cztery kałuże temu.
Niedzielny targ na Dworcu Świebodzkim był w przedpołudniowej fazie obiecującego rozkręcania się, kiedy wszyscy mają nadzieję na dobry interes, udany zakup, korzystną sprzedaż, a jednocześnie obie strony zabawy (sprzedający i kupujący) są jeszcze w miarę trzeźwe.
Nietypowo jak na luty, bo w słońcu i z temperaturą powyżej plus 10, można było brnąć wzdłuż dawnych peronów i torów w dyskretnym, ale niestety wszechobecnym błocie i zerkać na towary poustawiane na ciągnących się w nieskończoność stoiskach. Pomimo wielu zapowiedzi likwidacji targowiska, nic się tutaj nie zmienia od lat. Ludzie przyjeżdżają, sprzedają, kupują, a życie toczy się swoim… torem.
Obowiązuje miejski styl wygodny i niekoniecznie niedzielno-elegancki, casual Sunday w wersji polskiej czyli rozdeptane adidasy, jeansy wyciągnięte na krągłościach lub sprany dres, koszulka z relaksującym napisem, niekiedy odsłaniająca nadmiar tkanki tłuszczowej w okolicy talii, za to zmęczone po sobocie spojrzenie można ukryć za wielkimi okularami przeciwsłonecznymi i od razu humor jakby żwawszy.
Menu również jest swobodne i niewyszukane: kiełbaski z grilla, frytki, kebab, napoje gazowane lub alkohol spożywany ukradkiem, ale nieśpiesznie, zwłaszcza w tej części targu, w której dominują przedmioty poszukujące drugiego życia. Niestety, żeby tam dotrzeć, trzeba przejść wiele alejek z asortymentem konfekcyjnym, opanowanym przez bułgarskich uśmiechniętych handlarzy, którzy zgodnie z południowym temperamentem wołają do klientów, zachęcając ciekawą ofertą, np.:
- Ci zloty, pińć zloty, prosię, prosię!
Wśród rekordowej ilości ciuchów - od bielizny, strojów sportowych, imprezowych, oficjalnych, po suknie, garnitury, obuwie i płaszcze, co niedziela można tam nabyć meble, warzywa, owoce, jajka, oscypki (te zdaje się, opanowały już wszystkie targi), rosyjskie słodycze np. chałwę, bułgarski Ajvar i oliwki, a także odkryć skarbnicę, czyli targ staroci, mieszczący się daleko za normalnymi stoiskami.
Wyższy z chłopaków potrącił faceta w kurtce przeciwdeszczowej, który w nabożnym skupieniu oglądał wojskową wielką lornetkę przy stoisku z militariami. Facet obejrzał się, mierząc nieżyczliwym spojrzeniem pryszczatego nastolatka, który pląsał za starszym kolegą jak źrebię.
- Przecież ustaliliśmy już, że nie potrzebujemy takich rzeczy. I co ja widzę? – W powietrzu zawisło pytanie kobiety z wąskimi ustami i było najwyraźniej retoryczne, bo mężczyzna posłusznie odłożył lornetkę na miejsce.
Kobieta wykonała kunsztowny zimny grymas, będący zapewne wersją jej uśmiechu rodem ze skandynawskich horrorów, a mężczyzna nerwowo podrapał się po brodzie.
- Tak, tak, nie potrzebujemy. Wspominałaś, że widziałaś tu serwis?
- To już nieaktualne. Kiedy ty sobie oglądałeś swoje zabawki, jakaś kobieta kupiła nasz serwis.
Pociągnęła męża tuż obok, na sąsiednią alejkę, gdzie stał sobie rzeczony serwis na prowizorycznym stoisku, składającym się z ekspozycji na kocu oraz sprzedawców w osobach dwóch dżentelmenów, w typie jeszcze nie żula, ale było widać, że w karierze filozofów i koneserów trunków niemalże na granicy otrucia zaszli naprawdę daleko.
Serwis był ładny, nie zniszczony, nie nadtłuczony: brązowe zgrabne filiżanki i talerzyki w dyskretny kwiecisty wzorek, a także cukierniczka, dzbanek, miska, zaś całość tworzyła przyjemny dla oka, praktyczny komplet deserowy, w stylu bolesławieckim, ale bez uduszenia kwiatami. Niezwykle zadowolona z siebie młoda kobieta, która ów serwis zakupiła, uśmiechała się od ucha do ucha.
Jeden ze sprzedawców chwiał się, poklepując drugiego i kierując wyrazy wdzięczności, chwaląc zakup i w ogóle wynosząc klientkę pod niebiosa, które niewątpliwie ją zesłały. I jego też, bo obie strony są zadowolone.
- Tylko zawiniemy to pani. W gazetki, Jasiu, daj no te co tam w plecaku, no – Jasiu posłusznie schylił się i wyciągnął mnóstwo pogniecionych fragmentów prasy, w który poczęli obaj zawijać poszczególne części serwisu i układać w torbach klientki, bardzo ostrożnie.
- A teraz pani prosto idzie z tym do domu i nigdzie nie chodzi, bo potłucze – doradził życzliwie Jasiu. – My wczoraj poszli w szkodę i w koszty, bo jak żesmy to nieśli, to Krzychu się potknął na schodach i drugi taki duży talerz rozjeb…
- Pani sobie poradzi – przerwał mu Krzychu. - Jeszcze raz całuję rączki, handel kwitnie i dogadalim się, aż się dzień udał, no!
Jasiu stęknął, schyliwszy się po ostatni kawałek gazety na dzbanuszek i podał drobiazg klientce.
- Szanowanie pani, pani powie koleżankom, że tu dogadać się można.
- I zawsze coś z ceny spuścimy!
- A teraz to my mamy za co zjeść, i wypić, a najważniejsze, że i palić co mamy, zaraz kupię tytoń, ej Krzychu, kupimy?
- Jasne, zaszalejemy, aż nas całe miasto usłyszy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz