Tym razem rzecz działa się nie w wielkim city, tylko w Kłodzku malowniczo ulokowanym około 100 km od Wrocławia, blisko chodnika przy ulicy prowadzącej z centrum na osiedle położone na wzgórzu, gdzie pod wielkim drzewem, w krzakach oprócz śmieci różnego rodzaju, koloru i pochodzenia, spoczywało sobie wygodnie, jak na pikniku, delektując się lipcowym słońcem oraz chmielowym napojem dwóch facetów. Młodszy, z fantazyjnie przekręconą tyłem do przodu czapką z daszkiem, w bluzie rozpiętej swobodnie, mocno pobrudzonych skate'owych sztruksach, z kilkudniowym zarostem na twarzy, zaś drugi z kompanów - starszy, mocno zniszczony używaniem życia i tego, czego grzeczne dzieci i młodzież używać nie powinny, w stroju naddartym tu i ówdzie, rozczochrany, wygnieciony, słowem - niejedno w życiu widział i wypił.
Siedzieli swobodnie, nie kryjąc się przed światem, w cieniu drzewa, popijając piwo i gawędząc na różne tematy.
- I wsiadasz do autobusu... - zachrypiał niewyraźnie młodszy.
- Kasy nie mam, mówiłem...
- No to idziesz na stopa, mówię ci, dobrzy ludzie zawiozą cię, gdzie będziesz chciał. Ja tak robię, kurwa i byłem nad morzem, w górach, gdzie chcesz jedziesz.
- I niby mi tak pomogą za frajer?
- Człowieku, ja ci też pomogę, jeśli ty sam będziesz chciał sobie pomóc, nie. To ja ci pomogę i inni ludzie też. I pojedziesz, gdzie tylko chcesz.
- To się nazywa prawdziwa wolność...
Zadumali się nad tą myślą, w marzeniach planując wakacyjną podróż, kompletnie ignorując oburzone spojrzenia emerytów kursujących między pobliskim marketem i kościołem oraz mijające ich, wielce zaciekawione dzieci, które dopytywały się ku zakłopotaniu rodziców, dlaczego panowie siedzą w krzakach i czy one też mogą, bo tam chyba jest fajnie.