Pierwsze w tym roku porządne słońce (całodniowe, przygrzewające
konsekwentnie, bez brakoróbstwa i ociągania się pokątnego za chmurami)
oświetliło Wrocław, od jesieni pogrążony w oparach smogu i absurdu. Mieszkańcom
city automatycznie zaczęła się ładować wewnętrzna bateryjka, jedni więc natychmiast
zrzucili puchowe kurtki, ciepłe czapki i kozaki, aby przywdziać cienkie
płaszcze, ciemne okulary i trampki, zaś inni wzruszyli ramionami - wszak to
dopiero połowa lutego, droga pani, może faktycznie nie ciapowata chlapą mroźna
zima, ale jeszcze nie obezwładniająca słonecznym ciepłem wiosna.
Kto żyw, nie w pracy i w miarę na chodzie, ruszył się
z domu, ku słonecznej kąpieli, starając się jednocześnie nie zaciągać
szkodliwymi substancjami. Na piechotę, na rowerze lub hulajnodze, którymi
ostatnio obrodziło w miejscach zaskakujących. Jak donoszą lokalne media –
widuje się je upchnięte w żywopłotach, zawieszone na drzewach i ogrodzeniach, a
także leżące w poprzek na chodnikach, co dostarcza uciechy przechodniom oraz
trudności osobom poruszającym się np. na wózku lub niewidomym. Jak się okazuje,
fantazja nie powinna wykluczać użycia wyobraźni.
Naród ruszył się więc, nie na zakupy, skoro niedziela
niehandlowa, zatem gdzieś indziej, choćby i na spacer z psem, dzieckiem,
współmałżonkiem, przyjacielem lub własnym cieniem, niepotrzebne lub
nieistniejące skreślić. Przez Podwale albo na działkę, do parku lub przez
miasto, gdzie można spotkać kogoś, kogo się długo nie widziało. Czasem
wystarczy wyjść z domu i podnieść oczy znad telefonu.
Dwóch mężczyzn przed czterdziestką, a może właśnie
tuż po, stało na skrzyżowaniu ulic na wrocławskim Szczepinie, między skwerem
pełnym drzew a kościołem, z którego wychodzili wierni po mszy. Niższy w trampkach,
fioletowych spodniach i kurtce jeansowej, z lekkim tatusiowym brzuszkiem,
ziewał dyskretnie, podczas gdy jego wyższy znajomy podrygiwał nerwowo w zimowym
płaszczu i śniegowcach, przestępował z nogi na nogę i często klepał się po
kieszeni, z której wystawał smartfon.
- Gdzie teraz pracujesz?
- W Rynku.
- I co, z parasolką spacerujesz?
- Nie, spierdalaj. Robię szkolenia.
- Z czego?
- Ze sprzedaży szamponów. Na nic więcej nie mam
czasu, bo wiesz, syn mi się urodził.
- O, kurwa, to nieźle. Gratulacje, stary! Kiedy?
- Cztery lata temu. Teraz to już na spokojnie, wiesz,
mam ogarnięte – dyskretne ziewnięcie - ale na początku to było kurwa kozacko.
- Dałeś radę, stary.
- No. Głównie to w pracy byłem, więc żona ogarniała i
jakoś daliśmy radę. A teraz młody ma teksty, że normalnie kopara, nie. Wczoraj
szedłem po niego do przedszkola i już się przebieramy w szatni, nie, a obok
dziewczynka płacze, że cos tam, zgubił się misiu czy inny chuj, a mój Mati mówi
„z tymi babami to tak już zawsze”, hehhe.
- No, to rzeczywiście. Ty tak zawsze mówiłeś. I
jeszcze, że same kłopoty.
- No, moja krew – dyskretne ziewnięcie. - Wszystkiego
go nauczę. A ty jak? Dalej jesteś z tą, jak jej, Iwoną?
- Tak, ale mieszkam sam. Teraz przynajmniej znowu
wiem, gdzie co jest. I jest spoko, nie. Nareszcie nikt mi niczego nie wyżera z
lodówki. Otwieram drzwi, jak wracam, nikt nie drze mordy i na spokojnie. Co
najwyżej kot się zesra na środku pokoju, ale odkąd Iwona się wyprowadziła, to
jest już spokojniejszy. I jest spoko, nie. Chciała mieć dziecko, ale byłaby matką
terrorystką, bo nawet kot z nią nie mógł wytrzymać. Jak ona dzwoni, to on od
razu miaucze i potem rzyga. Więc teraz wolimy tak wiesz, na spokojnie. I jest
spoko, nie.
- U nas codziennie jest coś innego, mówię ci, zajebiście,
stary. O, ławka – dyskretne ziewnięcie. - To chodź na chwilę usiąść, plecy mi
wysiadają. Kurwa, usiądę na trzy minuty i potem mam problem, żeby wstać.
- Wyglądasz, jakbyś już nie mógł…
- To od noszenia młodego, no i krzywo sypiam. Tydzień
temu Mati wsadził sobie fasolkę do nosa. Nastraszyłem go, że mu wyrośnie do
mózgu, to wydmuchał. I ciągle coś, wiesz. Nakarmić, bawić, rozbierać, ubierać.
- Nauczy się, spoko. Prędzej nauczysz dziecko niż
kota.
- No, jasne. O, idą już moi. Może cię poznam, to moja…
- Następnym razem, stary, muszę lecieć, mam ten, no,
yyy, spotkanie mam, na razie!
- Spoko…
Wyższy zwiał za skwer i wsiadł do auta, niższy
spokojnie wziął syna za rękę i poszli z małżonką w stronę parkingu.
Nieco dalej, na przystanku autobusowym przy kortach
tenisowych stały dwie młode, dwudziestokilkuletnie dziewczyny. Ładne, fajnie
ubrane, długowłose. Jedna trochę spokojniejsza, przygaszona, ale nie smutna,
tylko filozoficznie zawieszona spojrzeniem w czasoprzestrzeni. Druga energiczna
i pogodna.
- Jesteś z kimś teraz?
- Właściwie to nie wiem.
- Jak możesz tego nie wiedzieć? Albo jesteś, albo
nie. No nie?
- Powiedzmy, że od dwóch lat jem śniadanie…
- Wcześniej nie jadłaś?
- Ej, no jadłam, ale sama.
- Nosz kurwa, weź powiedz normalnie, jak człowiek, na
spokojnie.
- Dwa lata temu się przeprowadziłam, bliżej uczelni i
do pracy też mam blisko. Te ziomki, z którymi mieszkam, pracują na później,
więc rano sama wstaję, idę do kuchni. Cicho włączam radio, robię kawę, jakieś
płatki i siadam.
- I co? Z radiem jesz?
- Nie… No słuchaj, naprzeciwko stołu mam okno,
widziałaś, jak byłaś u mnie?
- No masz, i co?
- A za oknem jest zaraz druga kamienica i tam też
akurat jest okno, na tej samej wysokości. I od dwóch lat codziennie rano widzę,
jak taki młody facet wchodzi, robi sobie śniadanie…
- Fajny?
- Nie wiem. Robi fajne śniadania, mnie się tak nie
chce wymyślnie. Zazwyczaj jem coś na szybko, robię prawie z zamkniętymi oczami,
czasem jakaś owsianka... A on tak na spokojnie, ładne wypasione kanapki,
jajecznica albo omlet, siada z kawą…
- No i co? Rozmawiacie?
- Nie, za daleko i głupio jakoś krzyczeć przez okno,
jeszcze ktoś usłyszy i coś sobie pomyśli… Kilka razy podchodził do okna i
myślałam, że coś powie albo pomacha… Ja też się nad tym zastanawiałam. I nic,
ale patrzymy sobie. Najpierw udawaliśmy, że nas nie ma, ale po jakimś czasie
okazało się, że jesteśmy codziennie, oprócz weekendów, bo wtedy u mnie ziomki, a
u niego dzieci, jakaś żona. Za to w tygodniu ja siedzę, on siedzi i tak sobie
jemy razem. Codziennie rano.
- No to nieźle, jak z jakiegoś starego filmu. I co,
tak tylko patrzycie?
- Właściwie to tak, ale… W tym jest coś więcej.
Czuje, że nikt nie zna mnie tak dobrze, jak on. I to od dwóch lat, czujesz?
- Aha. Ale mówiłaś, że ma żonę, dzieci?
- No ej, luz, ja nic więcej nie chcę. To najlepszy
mój związek, wiesz…
- No ja myślę, przecież nie zamieniliście ani słowa!
Obie zaczęły się śmiać, perliście i szczerze, a na
koniec z lekko zachrypniętą, odrobinę histeryczną nutą.
- Związek idealny, ty to jak coś powiesz – energiczna
otarła roześmianą łzę.
- Widzi mnie rano, w pidżamie, rozczochraną, bez
makijażu, zaspaną. I uśmiecha się, tak normalnie. Ja jego też przecież widuję w
pidżamie, czasem w koszulce i spodenkach. I nie zawsze jest tak samo. Ostatnio
miałam gazetę. Jak to zobaczył, to poszedł gdzieś na chwilę i też wrócił z
gazetą, aż się zaczęliśmy oboje śmiać, bo miał tę samą.
- A jak spotkasz go na ulicy albo w sklepie?
- No właśnie nigdy się nie spotkaliśmy. Nie zależy mi
zresztą. Jest dobrze tak, jak jest, kiedy się nie znamy, nie mam go na fejsie,
nie wiem co robi, tylko jemy razem śniadania…
- To i tak spędzacie razem więcej czasu niż ja z
moim. Ostatnio ciągle się mijamy…
Podjechał rozkołysany przegubowiec, do którego obie
wsiadły. Bez pośpiechu, rozgrzane słońcem.