niedziela, 6 listopada 2016

odc.200: TAKIE BUTY


Jesienią zdarza się, nawet w spokojnym Wrocity ulokowanym w pozornie umiarkowanym i zdystansowanym od nagłych zmian klimacie, że deszcz pada podstępnie atakując przeciwnika z różnych stron. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że powinien przemieszczać się z góry na dół (dlatego ludzkość wymyśliła parasole), ale niekiedy zamarzająca ulewa postanawia wziąć sobie na wspólnika zbrodni porywisty wiatr, którego działalność w destrukcyjny sposób wpływa na fryzury i nastroje mieszkańców (nawet z ulic zasłoniętych wielgachnymi blokami), powodując dodatkowe atrakcje w postaci np. pirzgnięcia w twarz workiem foliowym wirującym filuternie obok warzywniaka, ewentualnie nagłe zamknięcie się parasola lub wywinięcie na zewnątrz, co dostarcza widowni wiele radości, zwłaszcza gdy dzieje się przy próbie upchnięcia się wewnątrz zatłoczonego autobusu.
Zatem w obliczu takich trudności, których codzienne pokonywanie niechybnie przywodzi na myśl zmagania pewnego Syzyfa na zboczu wzgórza, ludzie radzą sobie na różne sposoby i walczą z pierwszymi objawami depresji jesiennej, chandry na tle warunków atmosferycznych oraz ogólnie pojętych konsekwencji mniejszej ilości światła słonecznego docierającego do ośrodków produkcji witaminy D w organizmach żywych. Tak zwane najbardziej popularne sposoby, wywodzące się z mądrości ludowej, to oczywiście alkohol, tuczące pożywienie (na samą myśl zatykają się tętniczki) oraz towarzystwo bliskich osób, jeszcze bliższego koca, a nawet kota – niekoniecznie łącznie i w tej kolejności oraz dopuszcza się wymianę alkoholu na coś innego, wedle upodobań i zasług. Może być herbata. Z rumem.
To nie prozaiczne szukanie pretekstu do zaszycia się w domu w celu oddania się nagannym rozrywkom, ale raczej kwestia nabrania chęci i sił do przeżycia. Życia - jesienią na przykład.
Dlatego w celu zdobycia wyżej wymienionych składników kuracji antyjesiennej ludzkość ucieka się do różnych sztuczek. Wtedy objawiają się światu prawdziwi bohaterowie ciemnej strony roku: aby pozyskać pocieszające pożywienie, napoje rozweselające czy jakikolwiek inny powód do drobnej przyjemności, muszą czasem się porządnie wysilić i nie zawsze zwyciężają…
Choćby pewien dzielny staruszek, który jak przystało na prawdziwego króla szos ruszył maluchem z piskiem wiekowych opon spod małego osiedlowego sklepu, wjeżdżając od razu w wielką kałużę i ochlapując oburzonego kundla przywiązanego do latarni. Ledwo staruszek zaczął się oddalać, ze sklepu wyleciała sprzedawczyni w służbowym fartuszku i klapkach, z ćwiartką wódki w dłoniach i wyrazem ogromnego przejęcia na zmęczonej twarzy. Wrzeszczała za maluchem pyrkającym na zakręcie ulicy Legnickiej, tupała, machała rękami, jakby goniło ją całe stado wściekle poirytowanych os, aż w końcu osłabła, a samochód starszego pana zniknął, mozolnie włączywszy się do ruchu w kierunku placu Strzegomskiego.
Sprzedawczyni wróciła wolnym krokiem pod sklep, oglądając się co chwilę za siebie i kręcąc głową.
- Pani się nie martwi – rzucił chrapliwie zakonserwowany bywalec okolicznych podwórek, odziany w coś, co kiedyś było kocem, ale pokryte patyną miejską nabrało charakteru stroju ulicznego Beduina. 
- Ale panie, ostatnie drobne mi za to dał.
- Czyli mu zależało. No kurwa, to nie chleb, wróci.
Kobiecina łypnęła okiem, kiwnęła głową i weszła z powrotem do sklepu, bo zaczęło znowu siąpić mżawką, dla której nie wypada rozkładać parasola, ale która potrafi skutecznie ograniczyć widoczność każdemu okularnikowi.
Równie bohatersko nastawiona do rzeczywistości wydawała się objuczona do granic możliwości kobieta w wieku wiecznie zmęczonym, której najwyraźniej brakowało wolnej ręki lub też innej równie użytecznej kończyny, gdyż niosła trzy torby w jednej dłoni, w zgięciu łokcia piastowała wielką dynię, w drugiej ręce trzymała siatkę z grzechoczącymi o siebie zniczami, a między ramieniem a brodą uciskała telefon. Stała obok warzywniaka pod łysawym już kasztanowcem, najwyraźniej na kogoś czekając.
- Jechałam tramwajem… TRAMWAJEM! I nie mogłam… Dopiero wracamy… A, takie buty… NIE MOGŁAM!... To gdzie ty jesteś? A dlaczego u mnie? A DLACZEGO U MNIE? A co ty u mnie robisz? Idź sobie lepiej, bo ty tylko kradniesz. I spódnicę oddaj, bo nie mam co na siebie włożyć. Z DUPY MI ZEDRZYJ OSTATNIE GACIE, PASOŻYCIE! Patrzcie ją, takie buty… No czekam, bo chce golonkę, to niech sam ją sobie wystoi, ja nie będę szła po jedną golonkę, żeby się spocić… SPOCIĆ SIĘ… Jutro nie, bo sprzątamy. Mowy nie ma, sprzątamy. BO JEGO MATKA TO TAKA CZYSTA KOBIETA BYŁA! On teraz ani paproszka nie zniesie i sprzątamy. A ja? Nienawidzę sprzątania. Ale jakoś to będzie. JAKOŚ TO BĘDZIE! O, idzie mój, to kończę… KOŃCZĘ!
Ze sklepu wyszedł zażywny mężczyzna piastując czule worek przypuszczalnie zawierający rzeczoną golonkę, więc oboje oddalili się w kierunku wysokich szczepińskich bloków.
Do sklepu weszło dwóch młodych chłopców, wątłych z sylwetki oraz braku urody, symetrycznie pryszczatych, z pozornie lekceważącym wyrazem twarzy, w bluzach z kapturem i szerokich spodniach.
Chwilę krążyli wśród makaronów, zlustrowali chłodnię z nabiałem, na chwilę skupiając przelotną uwagę na lodówkach z piwem, po czym wzięli po paczce chipsów na łebka i ustawili się w dwóch różnych kolejkach do kas.
- I pani dorzuci Viceroye – rzucił chłopak w jasnej bluzie.
- Cienkie czy grube?
- Grube.
- Grubych nie mamy – odparła sprzedawczyni, zapewne siłą powstrzymując się od dodania „i co pan nam zrobi”.
- To cienkie.
- Grube to tu obok w monopolowym może mają. Tam pójdzie i sprawdzi.
- Byłem i tam mi nie chcieli… – urwał, widząc że się zagalopował, po czym mocny rumieniec zaczął mozolną wędrówkę od szyi chłopaka po policzki. 
Sprzedawczyni oparła się wygodniej na krześle, z miną szeryfa, który przyłapał koniokrada na gorącym uczynku.
- Dowodu nie ma?
- Ma… Tylko zaparkowałem auto za daleko, o tam, i nie będę się wracał… W deszczu…
- To ja nie sprzedam, jak dowodu nie ma.
Chłopak mamrotał coś o dowodzie zostawionym w samochodzie, ale jednocześnie szybko zapłacił za chipsy i wyszedł. 
Tymczasem jego kolega dotarł do drugiej kasy.
- To wszystko? – zapytała druga sprzedawczyni z długopisem wetkniętym w kok.
Chłopak spojrzał w kierunku półki z papierosami, jakby dopiero teraz je zauważył.
- Viceroye, mogą być te cienkie.
- A dowód ma czy też za daleko zaparkował?
Śmiech obu sprzedawczyń oraz przypadkowej publiczności w postaci kilkorga klientów odprowadził chłopaka do drzwi.
Walka jesieni z ludzkością trwa i możliwe, że minie (jak wszystkie negatywne zjawiska np. mniej lub bardziej dobre zmiany), a na pewno nie wolno zapominać, że nawet w tak miłym city jak Wrocław żadna ze stron nie bierze jeńców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz