Zdarzają się w życiu mieszkańca city sytuacje, w
których nie ma po prostu innego wyjścia. Trzeba na chwilę zapomnieć o
niehandlowym dniu i zrobić ekspresowe zakupy na szybko, najlepiej gdzieś blisko
i niekoniecznie za miliony monet, bo na przykład ciocia z drugiego końca kraju
lub kontynentu zmierza z niespodziewanie spodziewanie długą wizytą, bo przecież
jest piękna przedwiosenna niedziela lub po prostu krewni mają po drodze, stają
w drzwiach - i cieszysz się, prawda? Czyli obiad, raczej nic wymyślnego, broń
cię jeżu jakieś krewetki czy inne wynalazki, bo wujek powie, że robaków nie je,
a kuzyn ma uczulenie na wszystko, więc na to pewnie też. Prosty, skromny posiłek
trzeba skomponować, produkty zakupić i dania przyrządzić jakoś tak po cichu, w
międzyczasie. Ależ to żaden kłopot, co też ciocia.
W tej godzinie próby przydaje się miejsce, na które
można liczyć. Mianowicie otwarty, czynny zawsze, od świtu do późnej nocy, sklep
osiedlowy. Niekoniecznie należący do jednej z sieci zwierzęcej (swoją drogą, zarówno
małpki, jak i żabki skaczą – czy chodzi o to, że do tych sklepików można na
szybko wyskoczyć?), wystarczy zwyczajny spożywczo-monopolowo-warzywno… Oaza w
lecie dla spragnionych mocnego piwa, a dołoży pani jeszcze małą żubrówkę, tu
drobnych wystarczy, to dorzucimy paczkę tytoniu, tego z tym czerwonym, o, ten. Sklep
czynny codziennie, niezależnie od świąt kalendarzowych, weekendów długich i
standardowo za krótkich, gdzie dzień przed końcem świata właściciel zapewne
zorganizuje wyprzedaż, bo biznes musi się kręcić, normalna rzecz. W dni
teoretycznie wolne za ladą w rolach głównych występują wyłącznie członkowie
najbliższej rodziny, po siostrzeńca bratowej szwagra drugiego brata wujka
prababci. To taki sklep, gdzie i wuzetkę dla teścia (bo teściowa i tak wrąbie
większość przywiezionego sernika, ale trudno się dziwić, bo ciasta robi
wyborne), ewentualnie kawałek schabowego dla szwagra, filet dla kuzynki albo i
brokuł, bo chyba razem z całą trzecią licealną przeszła na wegetarianizm. Kiedy
inne sklepy są zamknięte i nie ma innego wyboru, człowiek zapomina o tym, że tu
termin ważności żółtego sera jest sprawą dyskusyjną, a stosunek jakości do ceny
wielu produktów może być lekko absurdalny. Jest czynne, półki ma pełne, za
jednym zamachem kupi się większość tego, o czym zapomniało się w tygodniu.
Kabanosy dla malucha, buła, ogóreczki, o patrzcie, są kwiaty z okazji lub na
przeprosiny. Jest nawet węgiel na grilla.
- I jeszcze mi pan zapakuje tych ciastek, tych
kruchych – kobieta z rozwianym kokiem upychała kolejne produkty do torby i
jednocześnie wyciągała z kieszeni płaszcza drugą. Przed nią na ladzie piętrzył się
stos żywności, którym można nakarmić i napoić kilkuosobową rodzinę ukrywającą
się przez tydzień w piwnicy po nalocie obcych lub skarbówki.
- Jeszcze trzy – powiedział powoli, acz zaskakująco
wyraźnie mężczyzna woniejący lekko zaniedbaną przedwiosenną ławką – i butelki
są.
- Chwileczkę, jeszcze tu panią kasuję – mruknął
właściciel sklepu, lekko łysiejący, z brzuszkiem i miłym uśmiechem. Zawsze na
miejscu, zawsze czegoś dogląda, układa, udziela wskazówek sennemu personelowi.
- Wyliczone mam – spróbował jeszcze raz facet z
trzema piwami, które wyślizgiwały mu się z objęć.
- A chwila, bo ja jeszcze muszę – kobieta rzuciła się
galopem w stronę warzyw, po czym wróciła z triumfem na twarzy i dorodnymi
pomidorami w torbie – do sałatki przecież muszę – rzuciła przepraszająco w
stronę kolejki, która uformowała się za nią.
Kolejka w większości mruknęła z aprobatą,
najwyraźniej pomysł na menu został przyjęty, jedynie mężczyzna trenujący
żonglerkę trzema „Harnasiami” wymamrotał coś na kształt sprzeciwu, ale nikt nie
zwrócił na to uwagi. O mało nie upuścił przy tym jednej z butelek, ale w
ostatniej chwili złapał, ma się ten refleks. Starsza pani stojąca za nim
odsunęła się z oburzonym fuknięciem, bo
przy okazji na chwilę wypiął na nią tylną część ciała..
- Panie kierowniku – żonglerka nie była jego mocną
stroną, więc aby ratować ruchliwy trunek, facet zdecydował, że pogawędka
przyspieszy sprawę. – Tu to pan zawsze wszystko ma. Klasa ma pan sklep, wie
pan.
- Coś jeszcze?
- Może jeszcze tych galaretek, 10 deko, dziękuję –
kobieta rzuciła spłoszone spojrzenie na kolejkę.
- …i na śniadanie pan ma, i na obiad, i na kolację –
chwalił mężczyzna ochryple – o, i na grilla pan ma, węgiel już teraz? Na koniec
lutego? Nie za wcześnie? Ale no tak, tak to się nie zepsuje, pan to ma łeb…
- Wie pan co – powiedział wreszcie sprzedawca – na śniadanie,
obiad i kolację, to każdy głupi ma na sklepie. A na grilla w okolicy tylko ja.
Nawet w biedrze jeszcze nie mają. No, nie zepsuje się… Pani galaretki, proszę.
Spokojnie, przytrzymam, tu pani sobie schowa. Jeszcze reszta. Pan tylko to
piwo?
- A mnie nic więcej nie trzeba. Butelki odniosę.
Potem… Każdy głupi, mówi pan. No, tylko że inni mają dzisiaj zamknięte, wolne
mają.
- Od zarabiania też mają dzisiaj wolne – uciął właściciel
i uśmiechnął się do staruszki. – Może jeszcze jakieś ciastka do tej kawki, hm?
- A może faktycznie – starsza pani zadumała się na
chwilę. – Wie pan, bo ja dzisiaj nic nie piekłam, a syn z rodziną przyjedzie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz