- No, wróciłam, no. – Dama opatulona
po czubek głowy płaszczem, szalem i czym się da schowała się przed wichurą,
deszczem oraz gradem pod wiatą przystanku autobusowego. Zza kołnierza płaszcza
wystawał tylko czubek nosa i błyskało żywe, uśmiechnięte spojrzenie, reszta
postaci była ukryta ze względu na drastyczne okoliczności przyrody, niestety
powtarzalnej. Konwersację telefoniczną nieco utrudnił wiatr wyjący jak stado
wilków przy pełni Księżyca.
- No, pięknie, Karpacz cudowny, tak,
odpoczęłam. Na początku... Co? NA POCZĄTKU TYLKO! Bo potem na weekend dzieci przyjechały. Nie, nie moje,
wycieczka jakaś, ale powiem ci, że pili więcej niż my kiedyś. Co? PIJĄ STRASZNIE,
CHLEJĄ CO SIĘ DA, NO! A moje? No zdrowe, dziękuję, trzeźwe, w domu są. Co? Nie
słyszę, bo wiatrem tu daje tak, że głowa mała. Napatrzyłam się. Co? NAPATRZYŁAM
SIĘ, MÓWIĘ! Na dzieci. I wiem już na pewno, że bardzo się cieszę. CIESZĘ SIĘ,
MÓWIĘ! Że te moje już prawie dorosłe i już nie są w wieku gimnazjum. I że już
nigdy nie będą w wieku gimnazjum. I że już nigdy nie będę miała dzieci w wieku
gimnazjum. – Roześmiała się głośno. – Bo za stara jestem, na szczęście. Takie
mam, widzisz, przemyślenia. Co? ZA STARA! Ależ ten wiatr tu wieje… Co? Wnuki?
A, wnuki tak, to możliwe, ale może nie dożyję ich wieku gimnazjalnego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz