Trzech młodych chłopaków w wieku szczególnie studenckim (który zdarza się tylko raz w życiu, trwa kilka lat i nie zostaje zapamiętany zbyt dokładnie przez szczególne okoliczności towarzyszące), mimo ciepłego dnia szczelnie oswetrzonych, wydżinsowanych, z plecakami, w okularach, z włosami przystrzyżonymi krótko i niedbale (prawdopodobnie maszynką w łazience w akademiku), jechało tramwajem przez city.
- Sześć razy już u niego byłem – wyznał brązowy sweter z goryczą – i pierdolę coś takiego! Pojeb za każdym razem zmieniał mi koncepcję.
- To po co do niego chodzisz? Ja bym się do …skiego nawet nie zapisał – pulower popielaty nie ukrywał wyższości sugerującej stopień wtajemniczenia w zawiłości uczelni, o którym nie śniło się jego kolegom. – Brat mi mówił, że jak trafisz na ...skiego, to mogiła, nie zrobisz ani projektu, ani obrony. Nie masz żadnych szans.
Brązowy spuścił głowę w zadumie.
- Ja jestem w połowie i też nie wiem, czy ogarnę – zwierzył się sweter niegdyś śliwkowy, obecnie barwy niesprecyzowanej. – Po chuj chodziłem z wydrukami? No? Promotor zdecydował, że to temat rzeka i zaczął robić notatki już na pierwszym spotkaniu. Ciągle każe coś czytać, dopisywać, kurwa, zwariować można. Głupi byłem, kurwa.
- No, głupi – zgodził się popielaty z miną noblisty. – Ja wpadam raz na pół roku do mojego i wystarczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz