Ulica Świdnicka to energetyczne, tętniące życiem serce Wrocławia. Odważnie przecina city na pół, nie boi się tłumu turystów, grup rozchichotanych nastolatków ani maniaków fotografowania się z krasnalami, kamiennymi kulami i pręgierzem. Ulica umiejscowiona w tak reprezentacyjnym miejscu trzyma fason i nie lęka się ćwiczących skoki deskorolkarzy, poza tym dość pobłażliwie przyjmuje decyzję o przebudowaniu przejścia jej imienia, któraż to rewolucja rozgrzała niejedną wrocławską głowę do czerwoności, niekiedy wywołując wściekłą pianę na równie wrocławskich ustach. Rewolucja, zaiste - zasypać spory kawałek tunelu i nakazać przechodniom spacer bez konieczności użycia schodów, na których każdy wyglądał jak ze skeczu Monthy Pythona o dziwnych krokach.
Niezależnie od pory dnia i nocy na ulicy Świdnickiej coś się dzieje i ktoś spaceruje lub używa życia w jakikolwiek inny sposób, a tym bardziej w słoneczne, niedzielne popołudnie. Dwie zakonnice, mimo upału odziane służbowo, w czerń od stóp po szczelnie zasłonięte czubki głów, sunęły powoli deptakiem, lawirując między pstrokatymi przechodniami, jak dwa kruki, które przypadkiem znalazły się w stadzie papug. Mieszający w głowach gwar, dochodzący ze wszystkich stron, w połączeniu z muzyką dudniącą z okolicznych kawiarni, ten zwyczajny miejski hałaśliwy szum - to wszystko musiały pokonać ich głosy, jeśli chciały się porozumieć, zapewne dlatego rozmawiały dość głośno, mocno i dźwięcznie.
- To ja już wiem, co zrobimy – powiedziała wyższa. – mam plan.
- Jaki?
- Najpierw ja wejdę do makdonalda i kupię sobie loda śmietankowego.
- A potem?
- A potem ty też tam wejdziesz i kupisz tego hamburgera, o którym tyle mówiłaś od rana. W ten sposób będziemy nawzajem swoimi świadkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz