- Pani kierowniczko! Paaani kierowniiiczkoooo! – Ryknęła sprzedawczyni z siwawym kokiem i nutką lamentu w głosie, po czym zadzwoniła dwa razy, ponieważ kolejka do kasy wydłużała się co chwilę o następnych klientów i pełne wiktuałów wózki, powiększając zator spowodowany przez smętnego faceta z bardzo smutną miną, który właśnie oddalał się w kierunku drzwi, obwieszczając wszem i wobec swoje niezadowolenie.
- A to chamy! Zapamiętam ich sobie, mówię pani, zapamiętam, żeby tak człowieka traktować i nie płacić! Miało już dawno być! Chamy! – Rzucił, wychodząc. Gdyby drzwi nie zasunęły się za nim automatycznie, prawdopodobnie usiłowałby nimi trzasnąć.
- Panie, trochę kultury, tu są kobiety i dzieci - zaprotestował starszy pan, przerywając na moment przekopywanie stosu książek z aktualnej oferty promocyjnej.
- Idę, idę przecież, nie krzycz przy klientach, bo ja reaguję tylko na dzwonek – sapnęła okrągła kobieta czerwoną twarzą, w służbowym polarze, z pękiem kluczy i wściekle fioletową fryzuropodobną konstrukcją na głowie, wyłoniwszy się z zaplecza wielkiego sieciowego sklepu z owadem w nazwie, mieszczącego się przy jednej z najbardziej zakorkowanych (w godzinach szczytu i nie tylko) ulic Wrocławia. – Znowu wycofać?
- No – potwierdziła z satysfakcją sprzedawczyni, spoglądając znad okularów na przełożoną. – Trzeci raz ten sam klient, znowu chciał kupić papierosy i zapalniczkę. I znowu odmowa karty. Biedny, od trzynastej tak próbuje.
- Jakby nie mógł poczekać do dwudziestej, wtedy mu zaksięgują – mruknęła kierowniczka, prztykając kartą identyfikacyjną w kasę i anulując nieudaną sprzedaż. Rozejrzała się, taksując wzrokiem kolejkę. – Maryś, idź na kasę trzecią.
- Prosę do kasy numer tsy! – Oznajmiła bez entuzjazmu Maryś z widocznymi ubytkami w uzębieniu na froncie, przerywając rozpakowywanie kartonów z bakaliami w alejce nieopodal.
Kolejka podzieliła się na zwolenników kasy numer jeden oraz amatorów kasy numer trzy, którzy ruszyli tam, ścigając się wózkami i maskując chęć natychmiastowego zadeptania bliźnich werbalnie, zdawkowymi fragmentami w postaci „praszam” i „perosz”.
Przed kasjerką z siwawym kokiem znalazł się przygarbiony informatycznie szczupły, nieco zaniedbany młody facet z torbą przewieszoną przez ramię. Kasjerka rzuciła krzywe spojrzenie na zawartość jego wózka, więc facet natychmiast rzucił się wyjmować produkty na taśmę: dwie małe butelki wódki, mała butelka coli, chleb i parówki. Po krótkim namyśle sięgnął do skrzynek rozstawionych naprzeciwko kasy i do zakupów dorzucił banana.
- To wyzwanie – bąknął nieśmiało.
Kasjerka spojrzała surowo znad okularów.
- Ten banan?
- Nie, to trudne tak zawsze wiedzieć, kiedy się ma, a kiedy się nie ma.
- Ale co?
- Środki na koncie – wyjaśnił, pakując zakupy. – To wyzwanie, takie regularne planowanie domowego budżetu. Może ten człowiek powinien już dawno mieć zapłacone, ale mu zwlekają. Raz płacą co tydzień, raz co dwa albo co miesiąc.
- Jak się porządnie i uczciwie pracuje, to się wie. Proszę, jeszcze ma pan resztę.
- O, naprawdę? Myślałem, że daję wyliczone.
- Codziennie niskie ceny i promocje. Te banany ma pan dzisiaj w promocji i coś zawsze zostaje.
- Tu u was często mi zostaje – pochwalił.
Wyprostował się na chwilę i uśmiechnął blado, nabierając śmiałości.
- Grosz do grosza… Jeszcze trochę i zapytam ile kosztuje Wrocław...
- Dziękuję, zapraszam ponownie.