Dmuchawa spalinowa bezskutecznie
acz wytrwale zakłócała spokój w city hałasem, smrodem i ogólnym nachalnym
wtrącaniem się w poranek, co nikomu nie poprawiało humoru, jak to bywa
jesienią. Piastujący ją czule w objęciach starszawy facet codziennie podejmował
heroiczne wysiłki, by usunąć zmęczone nocnym deszczem stosy mokrych, coraz
mniej kolorowych i coraz bardziej zmarzniętych liści z alejek dookoła bloku
oraz wzdłuż budynków ze sklepami, mieszczących się tuż obok.
Starania te i ogrom nakładów
pracy niestety pozbawione były jakichkolwiek spektakularnych sukcesów. Mimo to
facet robił swoje i nie zważał przy tym na wrogie spojrzenia ani na kąśliwe uwagi
okolicznych mieszkańców, których chyba nie bawiło budzenie przy pomocy wycia spalinówki
i duszących oparów godnych radzieckiej ciężarówki sprzed stulecia. Facet po
prostu wykonywał swoją pracę, zleconą mu przez spółdzielnię mieszkaniową.
Dzielnie trwał na swoim odcinku, od lat, w tym samym jeansowym wdzianku i
czapce z daszkiem, ubrany codziennie tak samo, niezależnie od pory roku i
pogody. Wiosną i latem równie głośno zajmował się m.in. pielęgnacją tego, co
tylko pijany optymista krótkowidz mógłby nazwać trawnikami - składały się bowiem głównie z
piaszczystych i kamienistych elementów, ze znikomą ilością kępek chwastów – przy pomocy dławiącej się kosiarki, a
także przycinaniem pobliskich krzaków, wykonując to narzędziem bardzo głośnym w użyciu i
przywołującym tęskne wspomnienia czasów, gdy dozorcy i ciecie zmuszeni byli do
korzystania z tak praktycznych przedmiotów, jak grabie, nożyce i miotła.
Mokre liście niespecjalnie
chciały współpracować, ale trudno im się dziwić, skoro miały spore kłopoty z
motywacją i listopadowym przymrozkiem. Wysiłki faceta z dmuchawą obserwowało kilku
chwiejących się na wietrze pijaczków, którzy od świtu dzielnie czatowali na
życzliwe dusze, skłonne sypnąć groszem na poratowanie funduszu walki z
trzeźwością. Ulokowali się między parkingiem a krzakami, ze strategicznym
widokiem na alejki i sklep monopolowy.
- Kazeeek! – Wydarł się jeden z
degustatorów trunków konserwujących upojenie, przytupując z zimna. – A co ty
tak wyjesz, Kazeeek!
Facet z dmuchawą go nie usłyszał,
za to stado gołębi wzbiło się w powietrze. Z pobliskiego sklepu wyjrzała
ekspedientka, z bardzo groźną miną.
- KAZEEEK! – Ryknął drugi, w
kapturze i szaliku z barwami wrocławskiego klubu.
- Cichooo! – Wrzasnęła ekspedientka.
– Dziesiątej nie ma jeszcze, a ci już chleją, a policję wezwę!
- Ależ my tu tylko żartujemy,
kierowniczko kochana, z panem Kaziem rozmawiamy! – Odwrzasnął sznapsbaryton zza
krzaków. – To chyba nie zbrodnia?
- Pani się schowa, bo zmarznie –
poradził kolega w kapturze. – Kazeeeek!
Dmuchawa ucichła, facet
przystanął, zdjął czapkę i otarł czoło rękawem.
- No, co?
- A może do domu byś se kurwa poszedł,
a nie, tak napierdalasz od rana! – Zarechotali wszyscy.
- No, baniak pęka, a ty
napierdalasz, Kazek. – Wychrypiał ten w
kapturze.
- Do domu idź, kurwa!
- Liście nie zając, nie uciekną –
między krzakami a parkingiem rozległo się zgodne, nieco zachrypnięte
rechotanie.
Facet założył czapkę z powrotem.
- Eeee, chłopaki. Tu mi płacą,
czas jakoś mija. A co ja będę robił w domu? Ze starą się kłócił?